Spis treści
Jest na tym świecie pewna prawidłowość – ludzie nie lubią lajkować postów zawierających lokowanie produktu, jeśli można to tak szeroko ująć. Moje zdjęcie na rowerze na Instagramie? 451 lajków. Zdjęcie pleców na tle zachodzącego słońca? 378 lajków. Moje zdjęcie z książką i logiem TreningBiegacza.pl? 178 lajków. Inny przykład. Zdjęcie Bartka Przedwojewskiego z Lądka-Zdrój? 1984 lajki. Zdjęcie Bartka w Tatrach na Instagramie? 728 lajków. Zdjęcie carbosnacka u Bartka na Instagramie? 311 lajków.
Przykłady można mnożyć. Post Kasi Solińskiej na Facebooku z Tatra Fest? 228 lajków. Post zachęcający do zabawy Salomona? 56 lajków. Aleksandra Brzezińska – zdjęcie na schodach? 550 lajków. Zdjęcie u sponsora z jego katalogiem? 228 lajków. A news o nawiązaniu współpracy przez TrenignBiegacza.pl z firmą SMMASH? To jest absolutny hit – 6 polubień. Sześć. Na stronie, którą lubi blisko 270 tysięcy użytkowników Facebooka!
Być może z postami zawierającymi produkty sponsora jest jak z reklamami na Polsacie, bo czy jest wśród nas ktoś, kto siedzi i je ogląda? Nie sądzę. Tak samo zapewne wielu z nas przewija zdjęcia swoich idoli biegowych czy portali sportowych, co do których mamy wrażenie, że jest to reklama. Tylko, że w tym przypadku sytuacja wygląda nieco inaczej, bo wątpię, żeby Bartek miał cennik reklam jak Polsat, i to uzależniony od pory emisji.
Prezent czy premia?
Z jednej strony, w przypadku znanych biegaczy, posty prezentujące produkty, biegi czy miejsca, stanowią z pewnością element transakcji wiązanej – raczej żaden sponsor nie daje nikomu produktów czy innego rodzaju wsparcia ot tak, z czystej sympatii (choć może są nieliczne wyjątki). Bez wątpienia idzie za tym zamysł na promocję, a skoro tak, to dlaczego by nie polubić takiego posta czy zdjęcia? Lajk czy serduszko, to wszystko przecież może mówić “super” – super, że masz wsparcie i możesz realizować swoją pasję, a dodać należy – pasję która wymaga wielu godzin treningów i wielu wyrzeczeń. Z jednej strony warto więc sobie uświadomić, że ta współpraca, to wsparcie, to nie “prezent” – biegacze, których podziwiamy, pracują naprawdę ciężko na swoje sukcesy i finansowa czy rzeczowa pomoc sponsora to jest dla nich pewnego rodzaju wynagrodzenie. Coś jak premia za wyniki w pracy, raczej nie powiecie o sobie, że dostaliście ją za darmo, prawda? Z drugiej strony, w ten sposób dajemy niejako sygnał dla sponsora, że współpraca z biegaczem mu się opłaca i będzie kontynuowana, co jest przecież z korzyścią dla naszego idola. Dlaczego więc nie dać lajka?
Tester, czyli czy aby na pewno za darmo?
Choć znanym biegaczem nie jestem, i na pewno niczyim idolem, nie mam sponsora, a o współpracy z takowym mogę pisać bardziej na zasadzie racjonalnego “gdybania”, to jest jedna rzecz, na której się trochę znam – testowanie produktów. Jednak co może być trudnego w napisaniu kilku zdań i zrobieniu zdjęcia? Wielkie mi halo, co nie? W końcu jestem w gronie tych elitarnych wybrańców, którzy dostają coś za darmo, więc powinnam się cieszyć, a nie jeszcze żebrać o lajki. Sama kiedyś tak o sobie myślałam, dopóki nie posłuchałam pewnego podcastu, w którym jeden z testerów zmienił mój punkt widzenia. Powiedział on, że nie traktuje tego jako dostawania rzeczy za darmo – to jest w końcu jego praca. Ale powiem szczerze, gdyby to była “praca”, to żaden kodeks nie umiałby tego ująć w żadne ramy. Co najwyżej, w kategoriach wyzysku.
Pal sześć, jeśli jest to książka. Lubię czytać książki, choć może nie do końca w kółko jedno i to samo. A bywa, że w przypadku recenzowania muszę daną pozycję przeczytać kilka razy, a przewertować kilkanaście. I zanim ucieknie myśl w natłoku słów w głowie, wszystko to przelać na papier w logicznym porządku. Do tego dochodzi jeszcze jakieś zdjęcie, zupełnie inne niż ostatnio, tymczasem jak wiele kadrów można wymyślić dla zaprezentowania książki? Podsumowując, recenzja książki “kosztuje” mnie średnio kilka dni, choć “Ruch Naturalny w praktyce” i jego 490 stron pełne przykładów ćwiczeń, które sprawdzałam na sobie, zajął mi o wiele więcej czasu.
Przepraszam, ale zrobił mi się odcisk
Ale są też buty. Każdy biegacz dobrze wie, że można przymierzyć buta i srogo rozczarować się już w sklepie. Są takie modele, że nawet za darmo byście ich nie wzięli, a co dopiero poszli w nich biegać. Ale kiedy recenzujesz produkt, to nie masz za wiele do powiedzenia. Jeśli okaże się, że but uciska, to trudno – kilometry trzeba zrobić, bo przecież nie możesz napisać “przykro mi, but mnie cisnął po lewej stronie, więc nawet nie sprawdziłem, czy bieżnik trzyma się podłoża”. Jeśli zrobi się odcisk po trzech kilometrach to trudno, trzeba biec dalej, albo poczekać, aż się zaleczy i dopiero wtedy biec dalej. Gdy do środka wpadają kamienie i szorują po kostkach, nie ma zmiłuj. Nie można się zatrzymać i popłakać, tylko trzeba poznać przyczynę – może to wcale nie jest wina buta, tylko mojej chudej kostki, a może wytartych skarpet? Kiedy więc testuję buty, to muszę ciągle myśleć – czyli robić coś, przed czym każdy z nas ucieka w bieganie. Chciałoby się wyczyścić głowę, ale nic z tych rzeczy – przez godzinę, dwie, a nawet trzy, nieustannie zastanawiam się, czy ten ostatni poślizg to był przez za mały bieżnik, czy przez to, że źle postawiłam stopę? Czy te buty naprawdę są takie fatalne, czy może jestem zła, bo ten trening mi w ogóle nie wyszedł, bo się objadłam? I dlaczego lewy mały palec uderza mi o przód buta, w prawy nie? Czy tylko na zbiegu, czy na płaskim też? A może przestanie uderzać po piętnastu kilometrach? Sprawdzimy.
“Cierpienia Niemłodego Testera” (autor: Piotrek)
“A miało być tak pięknie. Nowe butki, za darmo! Wystarczy, że pobiegasz, napiszesz jak Ci się biegało, cykniesz kilka zdjęć i z głowy! Wszystko brzmi pięknie ale….. Co będzie jak but nie będzie mi „leżał”? Czy być szczerym czy wyrozumiałym dyplomatą? W życiu codziennym staram się nie oceniać ludzi po pierwszym spotkaniu, bo sam nowo poznanym ludziom wydaję się wrednym sku..…lem, a w rzeczywistości miły ze mnie facet.
Tak samo postanowiłem oceniać wszystkie dostarczone mi sprzęty, w tym buty biegowe. Nic pochopnie, nic po pierwszym przebiegnięciu, trzeba dać sprzętowi drugą, a czasami nawet trzecią i czwartą szansę. Tak też było z ostatnimi butami, które wziąłem na warsztat. Po pierwszych kilometrach buty straszliwie zorały mi stopy. Więc tym bardziej trzeba było jeszcze głębiej wgryźć się w temat. Dlaczego obcierają? W którym dokładnie miejscu? I jak temu zaradzić? Tym samym z niewinnego i przyjemnego opisu, w stylu: buty są super, bo są ……żółte, robi się rozprawka, w której trzeba ocenić sposób przetaczania stopy, zagłębić się w strukturę buta, dotrzeć do historii jego powstania, zahaczyć o biomechanikę biegu, przy okazji zaleczyć rany odniesione w pierwszym starciu i przygotować się na kolejną bitwę. Nagle testy butów, które miały trwać kilka tygodni, przeciągnęły się w kilka miesięcy.
Dawno temu recenzowałem filmy dla jednego z portali. W trakcie seansu co kilka minut włączałem pauzę i „na gorąco” zapisywałem spostrzeżenia dotyczące filmu, gry aktorskiej, scenariusza, scenografii itp. W przypadku butów jest inaczej, nikt przecież nie biega z notesem i ołówkiem, i nie zatrzymuje się co kilkaset metrów, i nie notuje: podeszwa ślizga się na mokrej nawierzchni, stopa ucieka do tyłu na podbiegach, sznurówki rozwiązują się po kwadransie itp. Tym samym musimy to wszystko spamiętać i jak najszybciej zanotować po powrocie do domu z biegu testowego.
Na koniec zdjęcia do artykułu. Zdjęcia samych butów, pudełka, buty na nogach, buty w biegu, buty przy rozciąganiu po biegu. Jedne zbyt ciemne, drugie prześwietlone, te w ruchu rozmazane. Czyli cała sesja do poprawki. Jak wiadomo, sam nie zdołasz zrobić sobie zdjęć w biegu, więc zatrudniasz do tego swojego biegowego druha, któremu trzeba obiecać browara za przysługę. Do tego dochodzą ciągłe naciski „red. nacza.”, „..że terminy gonią, że on też ma zobowiązania, że ile można trzymać buty bez opisu!” Jeśli doliczysz do tego problemy dnia codziennego i swoje wrodzone lenistwo okazuje się, że recenzja i rzetelny opis butów przeciąga się do roku! Dlatego jeśli ktoś twierdzi, że bycie recenzentem sprzętu sportowego to „bułka z masłem” to zapraszam na pokład. Szybko zmieni zdanie!”
Miło, przyjemnie i … sucho
Kiedy kupuję buty dla siebie, to potem omijam wszystkie kałuże i brudne fragmenty chodnika, a na szlaku staram się biec nie tylko w suchych warunkach, ale i komfortowych – żadne tam skakanie po korzeniach, przecież to jest kompletnie niepotrzebne! Jednak jako tester, zaliczam wszystko, co trudne. Kiedy w oddali widzę skrawek jeszcze nie roztopionego śniegu, to zaraz tam biegnę. Gdy raz trafiłam na mokradła, ucieszyłam się jak dziecko i pomyślałam “wow, zaraz będę mieć mokrą skarpetę, ciekawe czy but mnie wtedy obetrze”. Stromy, średnio bezpieczny zbieg? Ciekawe, jak sobie z tym poradzi bieżnik i ile gleb zaliczę po drodze? Po prostu kompletny, biegowy świr, tylko po to, aby powstała dobra i rzetelna recenzja. Co prawda można ubrać but trailowy i przetestować go na osiedlowej górce, a potem napisać, że jest świetny. Ale z poczucia obowiązku zabieram go na mokry szlak, na suchy szlak, na kamienie, kamole i jeszcze większe kamole, na osypujące się spod nóg kamole, na śliskie kamole (specjalnie czekam, kiedy spadnie deszcz) i na szlak pełen zgniłych liści.
Gdy dostałam czołówkę do testowania, to chodziłam biegać dopiero wtedy, kiedy było ciemno. Mierzyłam też jej zasięg niemal z metrem w ręku, a potem pół dnia przeszukiwałam internet, żeby porównać parametry innych czołówek z tej samej półki. Już nie powiem, ile razy biegałam w niej regulując pasek na wiele różnych sposobów, a niektóre z nich kończyły się tylko i wyłącznie okropnym bólem głowy. Życie testera produktów dla biegaczy wcale nie jest takie łatwe i pozostaje mi tylko cieszyć się, że nie dostaję nic do jedzenia.
Fotka? Żaden problem
W moim przypadku test trwa średnio od miesiąca do kilku miesięcy, następnie przychodzi etap przelania myśli na papier, a potem jeszcze skorygowania swoich wypocin, czytając je naście razy i zmieniając zdanie setki razy, aby wreszcie uznać test za gotowy. Do tego dochodzi jednak obowiązek udokumentowania testu, bo przecież co to za artykuł bez zdjęć? Można by pomyśleć, że zdjęcie to nic wielkiego, ale w moim przypadku to tutaj zaczynają się największe schody.
Po pierwsze nie lubię siebie na zdjęciach, a po drugie, żaden ze mnie profesjonalny fotograf, ani tym bardziej model. Wszyscy biegacze wiedzą również, że na 10 zdjęć zrobionych w trakcie biegania, co najmniej 8 jest do wyrzucenia. Kiedyś, gdy testowałam buty, zbiegałam z górki dziesiątki razy, a i tak wszystkie zdjęcia uznałam za nie prezentujące butów (ani tym bardziej mnie) we właściwym świetle. Aby pokazać efekt membrany Gore-tex, tak długo uderzałam stopą w głęboką kałużę, że po sesji z kałuży nie zostało praktycznie nic. A szukając pomysłów na kolejne zdjęcie z kolejną książką, zrobiłam nawet przemeblowanie mieszkania, ale to i tak nic nie pomogło. Poza tym na połowie zdjęć jakimś cudem zasłaniałam palcami tytuł lub autora, więc i tak musiały wylądować w koszu. Teraz pomyśl, jak wiele czasu i pracy kosztuje film, jeśli tylko i wyłącznie jedno zdjęcie to nieraz rezultat kilkudziesięciu ujęć.
Doskonale pamiętam, jak chciałam nakręcić wideo i akurat nadarzyło się okienko pogodowe oraz wolne od wszelkich zajęć. Poszukując sportowego klimatu oczywiście udałam się na lokalny obiekt OSiR, jednak okazało się, że wokół stadionu kilku panów kosi trawę głośnymi kosiarkami. Nie zraziłam się tym i postanowiłam pójść z pół kilometra dalej, na boisko do siatkówki plażowej, gdzie spędziłam około dziesięciu minut w poszukiwaniu dobrego ujęcia. Kiedy już chciałam nagrywać prezentację, okazało się, że Pan z głośną kosiarką dotarł aż pod same boisko i żeby cokolwiek powiedzieć do kamery, musiałabym głośno krzyczeć, choć efekt i tak pewnie byłby mierny. Kolejny raz przeniosłam się w odległe miejsce, na sam koniec boiska do piłki nożnej, gdzie również kilka minut szukałam dobrego ujęcia i kiedy w końcu je znalazłam… znów pojawił się pan z ryczącą kosiarką. Myśli, które wówczas pojawiły mi się w głowie, w ogóle nie nadają się do zacytowania. Ostatecznie obeszłam cały obiekt spędzając tam blisko godzinę i nie udało mi się w tym czasie nagrać żadnego materiału.
Kiedy przebrnę przez recenzję, zachowując wszystkie paznokcie, napiszę artykuł, z którego jestem zadowolona, ogarnę sesję zdjęciową, zmontuję film, a wszystko to zrobię jako człowiek regularnie chodzący do pracy, odbierający dzieci z przedszkola z obowiązkową wizytą na placu zabaw, który czasem musi też zrobić kąpanie, kolację, do tego jakiś własny trening – wcale nie myślę “ufff, z głowy”. Do tekstu siada przecież nadworny weryfikator, który ocenia tekst pod kątem merytorycznym, następnie do tekstu siada drugi nadworny weryfikator, który wyłapie wszystkie błędy ortograficzne i nieprawidłowe konstrukcje gramatyczne, a gdy już uda nam się przez to wszystko przebrnąć i redakcja dostaje zielone światło na publikację, tekst nie tylko trzeba wrzucić a) na portal b) na fejsa c) na insta, ale też rozliczyć się ze współpracy ze sponsorem sprzętu. Mnie pozostaje wtedy już (na szczęście) tylko wrzucić na swój profil post z linkiem do artykułu.
Artykułu, nad którym – jakby nie patrzeć – “pracowałam” ostatnie tygodnie, miesiące, wydając kasę na plastry na odciski, biegając zimą w mokrych butach, pozując do zdjęć na mrozie, testując treningi proponowane w wielu książkach czy zliczając z kalkulatorem tygodniowy jadłospis. A nawet uciekając przed panem z kosiarką. Czy można to nazwać bułką z masłem? Czasem można, ale tylko taką bułką podniesioną z ziemi, z piaskiem, który chrzęści między zębami. Wtedy jedyne co sprawia, że można to przegryźć i przełknąć jest świadomość, że moja recenzja rzeczywiście komuś pomoże. I zostawi lajka.