Spis treści
Na pewno każdy z nas to zna – mocny wysiłek, ciężki trening, wymagający start. Po takiej aktywności zegarek oblicza, ile czasu potrzebujemy na odpoczynek. Jak myślisz, ile godzin odpoczynku może pokazać zegarek po Badwater 135, jednym z najtrudniejszych ultramaratonów, który na dystansie 217 km wymaga od śmiałków pokonania trzech górskich łańcuchów i upalnych dolin, gdzie temperatury sięgają nawet 55°C?
Zanim jednak spróbujesz odpowiedzieć na to pytanie, najpierw opowiem ci szczegółowo, jak ten bieg wygląda.
Czytałeś relację z przygotowań do startu? Zobacz: Badwater 135 – część pierwsza
Ostatnie przygotowania w Las Vegas
Jak już wiesz z poprzedniego artykułu, w końcu przyleciałem do Stanów Zjednoczonych, aby rozpocząć ostatni etap przygotowań do biegu — aklimatyzację na pustyni. Zdecydowałem się na Las Vegas, ponieważ było zdecydowanie tańsze niż noclegi w Samej Dolinie Śmierci, a dodatkowo wszystkie sklepy były dostępne pod ręką, więc w razie jakichkolwiek nieprzewidzianych wcześniej potrzeb mogłem zrobić zakupy na miejscu. Co prawda, w Las Vegas temperatury w lecie są niższe, sięgając “jedynie” 40°C, ale uznałem, że to wystarczy — tak naprawdę byłem już bardzo dobrze przygotowany, jeśli chodzi o wysoką temperaturę, pozostało więc przyzwyczaić się do niższej wilgotności i do specyficznego klimatu. Death Valley jest to bowiem jedno z najbardziej suchych miejsc na ziemi, wilgotność powietrza wynosi zaledwie około 1%. Czasami potrafi tak wysuszyć śluzówkę, że nawet w środku nocy zdarzało mi się mieć krwotok z nosa.
Na czas mojej aklimatyzacji w Stanach Zjednoczonych miałem zaplanowane jeszcze kilka treningów i, jak można się domyślać, zawsze wybierałem najcieplejszą porę dnia i zawsze zakrywałem całe ciało. W tym czasie byłem chyba jedyną osobą w Las Vegas, która cieszyła się, gdy w wiadomościach zapowiadali falę upałów.
W okresie oczekiwania na przylot mojej ekipy, głównie postawiłem na sen, jedzenie i dbanie o to, aby nie stracić za dużo krwi wskutek krwotoków z nosa. Dopiero, kiedy do mnie dołączyli, zaczęły się intensywne przygotowania. Każdy dzień był zaplanowany i nie było miejsca na nudę. Być może kogoś zaskoczę, ale w czasie przygotowań na miejscu dużo czasu spędziłem z moją ekipą w sklepach. Tutejsze centra to nie osiedlowe sklepiki, dlatego zdarzało się, że krążyliśmy w nich przez kilka godzin w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy. Na szczęście — tak naprawdę poza samochodem — wszystko w tych centrach można było znaleźć. Udało nam się również dwa razy pojechać do Doliny Śmierci na lekki trening, aby zobaczyć trasę, choć trzeba było przejechać 200km w jedną stronę. Krajobraz niewiele różni się od siebie, wszystko wydaje się takie same, wszystko wydaje się stać w miejscu. Wizyta w tym miejscu przed startem jest jednak dobry czas, aby porobić zdjęcia, bo podczas biegu może już nie być tyle energii i chęci, a po biegu miłość do tego miejsca może zniknąć. To jest również dobra okazja do tego, aby przebiec się pod Towne Pass, które ciągnie się 26 km pod górę, i poznać uczucie palącego słońca. W tym czasie warto również zapoznać się z punktami na trasie, ze sklepem, stacją benzynową oraz toaletami, albowiem takich punktów jest jedynie trzy i dobrze wiedzieć, gdzie dokładnie się znajdują.
Odprawa
W końcu nadszedł ten wielki dzień — jednak zanim wszystkim nam pozwolono wystartować, dzień przed biegiem odbyła się odprawa zawodników. Byłem już na kilku takich odprawach i żadna z nich nie może się równać z zaangażowaniem ze strony zawodników na Badwater 135. Na koniec zawsze robione jest zdjęcie grupowe, a każdy trzyma swoją flagę narodową. Jest to świetna okazja, aby poznać innych uczestników biegu i zamienić kilka słów. Ale potem trzeba się już tylko wyspać i…
Na start! Nasz plan na bieg zawierał tylko jeden punkt — relax!!! I był to ten jeden punkt, którego nie udało nam się podczas tego wyjazdu zrealizować. Od samego rana towarzyszyła nam lekka nerwówka, przygotowania, osiem osób krząta się i stara wszystko dopiąć na ostatni guzik. To tylko potwierdza, że zarówno logistyka, jak i właśnie wybrana drużyna to kluczowe aspekty Badwater 135. Tylko spójrz na ilość wody, którą trzeba przerzucić do samochodu!

Jeszcze tylko wyjaśnię, że start odbywa się w trzech falach, o 20:00, 21:00 oraz 22:00. Ja byłem przypisany na 21:00, ale udało nam się wcześnie wyjechać i przybyć na miejsce kilka minut po starcie pierwszych zawodników. Przede mną jeszcze tylko odprawa medyczna, w tym ważenie (wagę zapisuje się na numerze startowym), a dwadzieścia minut przed startem wszyscy ze środkowej fali zebrali się już pod kultowym znakiem mówiącym o największej depresji. W tym miejscu jedynie krótka lekcja geografii – Death Valley leży na pustyni Mojave i jest największą depresją w Ameryce Północnej, ponieważ jej najniżej położony punkt – Badwater Basin – znajduje się 86 metrów poniżej poziomu morza. To tutaj padł światowy rekord temperatury powietrza – w 1913 roku odnotowano 56,7°C, co jest o 1,7°C więcej niż rekord temperatury w gorącej Afryce. Być może dlatego przed samym startem Chris Kostman powiedział, żeby nie myśleć ani o 217km, które nas czekają, ani o gorącu. Przyznam się szczerze, że przed biegiem obejrzałem chyba wszystkie dostępne w interencie filmy ze startu i wiedziałem, czego się spodziewać, ale przeżycie tego na własnej skórze to zupełnie inne doświadczenie. Tym bardziej, że planowałem ten start od welu lat i moje marzenie miało się właśnie spełnić.
Czy wszystko pójdzie zgodnie z planem?
Ruszyłem! Od początku miałem założenie, żeby biec bardzo spokojnie, nie przekraczać założonego tętna i nie przejmować się tym, że wszyscy mnie wyprzedzają. Fakt wyprzedzania przerabiał chyba każdy z nas, kiedy pojawia się uczucie, że wszyscy nas mijają i trzeba biec razem z nimi, bo inaczej zostanie się w tyle. Zwłaszcza jednak na biegach ultra to uczucie jest zwodnicze, bo siły mogą szybko się wyczerpać. Tak było również i tym razem, kiedy większość mojej fali wyprzedziła mnie na pierwszych kilkuset metrach, i wielu osobom odbiło się w dalszej części biegu. Gdy rozmowy ucichły i wszyscy zaczęli biec jeden za drugim, to również w pewien sposób wymusza określone tempo, jednak ja zawsze trzymałem się swoich założeń. Nawet, gdy kogoś dogoniłem to nie przyspieszałem na siłę, żeby go wyprzedzić. Tym sposobem już na 50 km zaczęłam doganiać osoby, które mijały mnie na samym początku.
Na co jeszcze, poza tempem, zwrócić uwagę? Na to, że wiele rzeczy nie pójdzie zgodnie z planem.
Przed samym biegiem miałem dokładnie ustalone, co i kiedy jem i piję, przerabialiśmy ten schemat wiele razy, nawet jadąc na start. Tymczasem nie dobiegłem jeszcze do trzeciej mili, gdzie miałem pierwszy raz spotkać się z zespołem, a już wszystko zmieniłem. Druga sprawa – komunikacja. Oczywiście mieliśmy przygotowane krótkofalówki, które świetnie działały! Ale tylko na otwartej przestrzeni, no i pozostali biegacze również z nich korzystali i to często na tych samych kanałach. Dlatego dobre przygotowanie musi zakładać wiele wariantów i umiejętność radzenia sobie z problemami.
Na trasie
Podczas biegu wokół zawodników co chwilę jeździł samochód z supportem, i co chwilę któryś z nich zatrzymywał się na serwis. Wielu zawodników przystawało, ja jednak, gdy tylko mogłem, to maszerowałem, aby nie robić niepotrzebnych postojów. Bardzo miłe jest to, że wszystkie drużyny nie tylko dbają o “swoich” zawodników, ale także kibicują pozostałym, więc zawsze można było usłyszeć od nich jakieś motywujące słowa. Ten bieg kosztuje jednak wszystkich sporo energii, dlatego drugiej nocy nawet support nie miał już siły na miłe okrzyki i podczas mijania była kompletna cisza. Wszyscy po prostu chcieli tylko poruszać się naprzód.
Do Stovepipe Wells, które jest na 42 mili, wszystko szło zgodnie z planem, czyli spokojny bieg bez zbędnego szarpania. Stąd jest jednak aż 26 kilometrów podejścia z poziomu 0 na 1500 m n.p.m., na szczęście od tego punktu mogli już dołączyć pacemakerzy, a wiadomo, że w towarzystwie długie i nudne podejścia wydają się zdecydowanie łatwiejsze. Pierwotnie zakładałem, że troszkę przyspieszę pod górę, ale ostatecznie postanowiłem zostawić siły na końcówkę biegu. Zacząłem podchodzić i wydawało mi się, że to bardzo wolny marsz, ale gdy minąłem z dziesięć osób, to zmieniłem zdanie. Na szczycie był punkt kontrolny, gdzie byłem około 40 zawodnikiem, miałem jednak wciąż tyle siły, żeby uśmiechnąć się do fotografa i mieć miłą pamiątkę. Wraz z podejściem wschodziło słońce, na które tak długo czekałem, żeby się w końcu zagrzać – choć dziwnie to brzmi wiedząc, co będzie na mnie czekać za chwilę na środku pustyni.

Wiadomo, że jak jest pod górę, to zaraz jest i z górki. Postanowiłem ten odcinek przemaszerować, aby już na samym początku biegu nie zbić sobie czwórek. Przyszła również pora na zmianę obuwia, bo zaczęły mnie boleć kości przy palcach prawej stopy. Później pojawił się również ból po wewnętrznej stronie od Achillesa. Mówią, że ultra musi boleć, ale są to tego rodzaju sygnały, których nie można lekceważyć. Dlatego, choć zaczęło się wypłaszczać i mogłem przyspieszyć, postanowiłem kontynuować marsz, żeby spokojnie dotrzeć do punktu i zobaczyć co się dzieje z nogą. Tym bardziej, że co kilka kroków pojawiał się ból i zacząłem się nieco martwić, na szczęście na punkcie kontrolnym na 72 mili był medyk, który nakleił kilka naszych tape’ów. Była to jedynie doraźna pomoc, w trakcie biegu nie ma co liczyć na jakąś poważną pomoc medyczną, bo – co oczywiste – można liczyć tylko na siebie. Od tego punktu postanowiłem nieco zweryfikować swoje plany – zamiast celować w konkretny czas, jak to się dzieje w przypadku bólu czy kontuzji, człowiek chce tylko ukończyć bieg w zdrowiu. Tak było i ze mną.
Przyszła pora na długie i powolne podejście na górę Father Crowley. Nie jest ono co prawda wymagające, ale nachylenie asfaltu sprawiło, że musiałem bardzo pilnować się, jak stawiam stopy. Zaczęła się również druga noc, entuzjazm spadał, zmęczenie dawało się we znaki. Mijałem zawodników w kompletnej ciszy, nie było już nie tylko żadnych motywujących okrzyków czy oznak radości, ale nawet żadnych słów. Na tym też odcinku jedyny raz polała mi się krew z nosa, na szczęście trwało to tylko chwilę i nie osłabiło mnie za bardzo.
Czy na trasie biegu można przemarznąć?
Dla ciekawych temperatur dodam tylko, że spacer przez Panamint Valley przypominał wędrówkę przez piekarnik. Dolina zdaje się zbierać cały możliwy gorąc. Na szczęście nie było wiatru, więc upał nie był aż tak dokuczliwy, w końcu spędziłem wiele godzin w saunie przygotowując się do wysokich temperatur. Jednak drugiej nocy, kiedy zaczęliśmy opuszczać obszar Doliny Śmierci, temperatura zaczęła spadać. Z poprzedniego roku, gdy brałem udział w biegu jako support, wiedziałem, że może nastać taki moment drugiej nocy, że zrobi się zimno i tak też stało się w tym przypadku. Co ciekawe, “zimno” oznacza około dwadzieścia stopni, jednak po całym dniu w piekarniku nawet w takiej temperaturze można przemarznąć. Na szczęście nie trwało to długo i zaraz, jak tylko wstało słońce, temperatura się podniosła.
W tym roku, wskutek wyjątkowo obfitych opadów śniegu w pobliskich górach, została zalana droga, którą prowadziła oryginalna trasa. Z tego powodu musieliśmy obiec jezioro drugą stroną, a to spowodowało, że na około 120 mili wszyscy zawodnicy musieli przejechać samochodem około 30 kilometrów. W moim przypadku objazd trwał plus minus 23 minuty i był to idealny czas na sen. Już wcześniej ćwiczyłem szybkie zasypianie i wstawanie, także gdy tylko wsiadłem do samochodu to zasnąłem w trzy sekundy. Na miejscu pozostały mi 3 kilometry do Lone Pine, miasteczka położonego pod Mount Whitney. Jest to ważny punkt kontrolny, ponieważ z tego miejsca już nikt nie rezygnuje. Teraz został mi tylko półmaraton pod górę! Ten krótki sen w samochodzie sprawił, że noga przestała mnie boleć, dlatego ostatni odcinek, choć pod górę, udało mi się w większości przebiec i to na niskim tętnie. Po drodze kolejny raz mijałem wielu zawodników.
Ostatecznie, po 41 godzinach 22 minutach i 12 sekundach znalazłem się na linii mety najtrudniejszego biegu na świecie – Badwater 135.
Ale metę – co ciekawe – musiałem przebiec dwa razy. Okazało się bowiem, że organizatorom nie udało się zrobić pamiątkowego zdjęcia. Pomimo wielu miesięcy przygotowań i wysiłku w to włożonego przez wiele osób, warto robić takie rzeczy i gonić za swoimi marzeniami. Nagrodą za bieg jest niesamowita satysfakcja, wiara we własne możliwości i poczucie bycia niezwyciężonym, nawet jeśli organizator nie przewiduje nic poza klamrą, koszulką oraz plakatem. Bez nagród finansowych nawet za pierwsze miejsce ten bieg jest tym, czym ultra jest dla nas wszystkich – wyścigiem z samym sobą.

A czy wiesz, ile godzin odpoczynku pokazał mi zegarek po biegu? Jeśli ktoś obstawił 48 godzin, to trafił idealnie. Można by nawet powiedzieć, że Badwater 135 nie jest taki trudny, prawda? Oczywiście! Pod warunkiem, że dobrze się do niego przygotujesz.