Spis treści
Meal-prep narodził się w opozycji do “pana kanapki”, pracowniczych stołówek, jedzenia z budki, czy nieśmiertelnej bułki z serem i szynką. Ta idea przygotowywania w domu jedzenia “na zapas” i pakowania go w pudełka zatacza coraz szersze kręgi, a kolejne serwisy donoszą, że jedzenie “po swojemu” jest sztuczką na zdrowe odżywianie wraz z jego wszystkimi benefitami. Temat trafił też wreszcie na wydawnicze półki i “Lunchbox na każdy dzień” Malwiny Bareły podpowiada jak ugryźć temat.
Meal prep, czyli gotowanie jak dla wojska
Cały pomysł zasadza się na tym, że gdy gotujemy, to szkoda czasu, aby gotować tylko na raz. Kto nie pamięta kilkulitrowych garnków zupy w lodówce z dzieciństwa (zgodnie z tezą, że polski dom, zupa musi być), potężnej ilości bigosu czy wyrabianych setkami pierogów, które zamrożone jadło się jeszcze na wiosnę? Ale przyszedł XXI wiek, jedzenie na mieście zrobiło się osiągalne i popularne, przez oszczędność czasu, brak sprawności w kuchni i unikanie konieczności rozwiązywania jednego z fundamentalnych problemów ludzkości: “Co na obiad?”. Z czasem pojawiła się jednak większa świadomość istotności zdrowego odżywiania, sport przebił się na pierwsze strony gazet, a wraz z nim terror podaży białka i węgli. Usłyszeliśmy o celiakii, jelicie nadwrażliwym i chorobach dietozależnych i tak ziarnko do ziarnka ten pomysł z outsourcowaniem przestał wyglądać na optymalne rozwiązanie.
Od czego zacząć?
Meal prep to powrót do czterech rozgrzanych palników na kuchence, a na nich garnków z kaszami, ryżem, makaronami. To odgrzebanie pomysłu kilogramowej pieczeni i całej blachy pieczonych warzyw. Jedzenie jednak zamiast, w świątecznym stylu, celebrować godzinami przy stole, pakuje się w pudełka, aby potem już tylko otworzyć lodówkę, złapać za jedno i od razu mknąć na miasto. Pojęcie jest obszerne i względne, ale zazwyczaj jest rozumiane jako planowanie jadłospisów do przodu, gotowanie w ilościach jedzenia, któremu bliżej niż dalej do rekomendacji Narodowego Centrum Edukacji Żywieniowej, a następnie porcjowanie i jedzenie przez kilka kolejnych dni. Oszczędzamy w ten sposób mnóstwo czasu, pieniędzy, a i dbamy o spełnienie naszych specyficznych potrzeb żywieniowych. Musimy za to włożyć w system nieco wysiłku: na organizację planowania, kupowania i gotowania; a także cierpliwości, bo zanim to stanie się łatwe i naturalne, potrzeba zebrać trochę doświadczenia.
Bento, czyli wepchnę cię do pudełka
Tymczasem w Japonii pomysł z przygotowaniem jedzenia do szkoły i pracy nigdy nie zszedł do podziemia. Druga strona tego medalu, ta mniej progresywna obyczajowo, jest taka, że jeszcze niedawno stosunkowo niewiele kobiet w Japonii po zamążpójściu i urodzeniu dziecka wracało do pracy. Zamiast tego wyrabiały etat w kuchni i wykręcały przygotowywanie jedzenia na niesamowity poziom. Powstawały posiłki złożone z niewielkich porcji kilku dań ułożonych w misterne kompozycje w charakterystycznych pudełkach. Ośmiorniczki z parówek, kwiatki z sera, misie z pomidorów i oliwek oraz góra Fuji z glonów i kawałka omleta. Jedzenie wg idei bento ma cieszyć nie tylko kubki smakowe, ale i oczy. Czasy się zmieniły, bento coraz częściej kupuje się na specjalnych stoiskach w supermarketach, ale fundamenty zostały zakopane głęboko i trzymają się mocno.
Książka, czyli “Lunchbox na każdy dzień”
Jak sobie tymczasem radzą ludzie na dalekim zachodzie względem Tokio? W internecie nie brakuje rad, jak opanować meal-prep. Są filmiki na YouTube, jak w pół godziny wygenerować jedzenie na 3-4 dni, na Instragramie #mealprep ma blisko 11 mln wpisów, a w lokalnej blogosferze o przygotowywaniu pudełek pisze Malwina na blogu Filozofia Smaku. Blogerka ożeniła meal-prep z bento, aby otrzymać śliczne, smaczne, ale i grzeczne dziecko.
Bloga śledzę od kilku lat i w tym momencie możecie już tam znaleźć odnośnie tematu dosłownie wszystko. Są wskazówki jak kupować pojemniki, są testy pojemników, są rady jak planować i organizować zakupy, i jak zabrać się do gotowania oraz przechowywać potrawy. Blog to biblia prepersów i aż się prosiło, aby tę fenomenalną bazę uporządkować i zrobić z tego jakąś monografię, bo blog to jednak nie podręcznik. Rok temu na półki trafiła więc pozycja “Lunchbox na każdy dzień”, zawojowała listę bestsellerów Empiku, a po niecałym roku wyszła kolejna część z “2” domazaną na grzbiecie.
Konstrukcja książki
Pomysł na książkę to nie tylko zrzucenie przepisów, które się w warunkach transportowo-biurowych dobrze sprawdzą, ale też wytłumaczenie, jak się do tego całego systemu przygotować i go ugryźć, aby po pierwszym tygodniu nie rzucić z frustracji wszystkiego w cholerę. Znajdziecie tutaj więc i hinty odnośnie różnych sposobów gotowania, wskazówki, jak nie marnować jedzenia i wykorzystywać składniki do końca. Sporo jest także “generatorów” przepisów, czyli baz do dalszej modyfikacji (np. nocna owsianka) lub schematów postępowania (jak komponować sałatki do pudełka, aby nie przypominały po otworzeniu pudełka mokrej masy). Jest wreszcie blisko 60 przepisów na pudełka, które nierzadko składają się z kilku potraw, ale sprytnie przygotowuje się je w tym samym czasie (np. kukskus z pieczoną dynią oraz sałatka z pieczonego kalafiora, które wrzucamy razem do piekarnika). Pudełka są podzielone na pory roku, bo “Lunchbox na każdy dzień” promuje gotowanie sezonowe.
Autorka bloga niejednokrotnie zaskakiwała mnie skrupulatnością i w jej książce także to robi wrażenie. Przepisy są porządnie opracowane, do każdego dorzuca informacje o modyfikacjach i zastępnikach oraz sposobach przechowywania. No, i dołączona do książki tabela wartości odżywczych każdego posiłku dosłownie zrzuciła mnie z taboretu. Świetne są zdjęcia, ale i Malwina po 9 latach blogowania zajmuje się już profesjonalnie fotografią kulinarną, niezły jest też skład i wydanie książki. Mam tylko jakieś uwagi do koloru w tle liter, nie zawsze wygodnie się to czyta.
Diabeł tkwi w dodatkach
To, co blogerka proponuje nam w “Lunchbox na każdy dzień” to kuchnia szybka, prosta i bezpretensjonalna. To nie są dania gourmet, to kuchnia człowieka, który ma godzinę z zegarkiem w ręku, ale lubi jeść zdrowo, smacznie i z małym twistem. Mdłemu kurczakowi i brokułom gotowanymi na parze i serwowanymi z ryżem już dziękujemy! Do kuskusu autorka dosypuje więc żurawin i pistacji i polewa smakowitym dressingiem na bazie octu balsamicznego, a do owsianki instant dorzuca mak oraz prażone orzechy.
Dogaduję się z Malwiną jeśli chodzi o gusta kulinarne. Spora część dań jest wegetariańska, porcje są wystarczające dla niedużego za to głodnego biegacza (dla panów i osób mocniej zdeterminowanych do biegania proponuję sugerowane porcje zwiększyć 1.5 do 2 razy), a i ja też potrzebuję, aby mieć satysfakcję z posiłku, aby było ładnie i ze zróżnicowaniem faktur i smaków. A tutaj to posypujemy sałatkę jakimiś pestkami, a to skrapiamy cytryną, a to dorzucamy garść gron granatu… W efekcie mentalne potrzeby związane z jedzeniem idą w parze w pełnym brzuszkiem.
Słowem podsumowania
Czas na uwagi, ale tak po prawdzie, to nie mam zastrzeżeń. Jedynie drobny chaos wdarł się w listy składników, które są uporządkowane zawsze wg takiego samego klucza, natomiast już ich ilość jest podawana w różnych miarach: raz są to gramy, raz szklanki, raz i gramy i szklanki. “Lunchbox na każdy dzień” ma konkretny pomysł na siebie i ten pomysł realizuje z gracją. Dla początkujących pomocne może być sięgnięcie jednak także do bloga i po pierwszą część książki, bo totalnych podstaw tutaj już nie znajdziecie. Kto się jednak otarł z pomysłem meal-prepa i ma pierwsze szlify za sobą, w książce powinien się odnaleźć, aby poszerzyć portfolio dań i technik oraz pójść o krok dalej z optymalizacją.
Niech wam pudełka zawsze pełnymi będą!