Podejmując życiową drogę, jaką jest uprawianie sportu, w końcu uświadomimy sobie, że to nie „trzypasmówka”, z elegancką nawierzchnią. Trafniejszym określeniem byłaby, naszpikowana pułapkami, leśna, wąska droga, po której najdalej dochodzą jedynie najwytrwalsi. Ścieżka kariery sportowej, jest istnym torem przeszkód na długim dystansie.
Mnogość problemów, kontuzji, chorób i różnego rodzaju przypadłości spowodowanych aktywnym trybem życia jest długa, i nie ma chyba sensu przytaczać przykładów. Każdy z nas doświadczył tych nieprzyjemności na własnej skórze.
Zastanawiam się jednak, co najczęściej skłania do powrotu na „sportowe salony”?
Smak sukcesu, spełnienia? Jest tego przecież nieporównywalnie mniej, niż całej reszty przykrych doznań. Oczywiście, sukces smakuje najlepiej wypracowany, okupiony porządnym litrażem potu, krwi i nieraz łez.
Lecz gdy przez uraz, wykluczający nas z treningu, na dobre kilka tygodni, popadniemy w rozleniwienie. Czy łatwo nam będzie zebrać się do kupy ? Ostatnimi czasy, borykałem się z przykrym urazem, spowodowanym przewianiem. Niby banalna rzecz, ale niestety przerwa w bieganiu na równy miesiąc. I to w momencie, kiedy zbliżał się okres startowy. Trudno. Było minęło. Ze startów halowych pozostało mi jedynie kibicowanie moim koleżankom i kolegom. Czas zaleczył rany, a ja w pełni sił powróciłem do mojej kuźni charakteru. Powroty jednak bywają ciężkie. Totalne rozleniwienie i przeprogramowanie trybu dziennego funkcjonowania, dawało się odczuć na każdym kroku. 20 min. rozgrzewka wystarczyłaby mi już za cały trening.
Na szczęście to kwestia kilku dni i wszystko wraca do normy. Dziwne jak jeden miesiąc potrafi zniweczyć zapał i entuzjazm budowany przez długi czas. Mój przypadek można jednak zaliczyć do łagodnych i niewymagających długiej rekonwalescencji. Ciekawi mnie natomiast, jak wrócić do sportu po poważnej, bolesnej kontuzji, która nieraz powoduje nawet traumę? Świat zna wielkie powroty „wielkich”. Najlepszym przykładem jest chyba Lance Armstrong. I nie dziwie się, bo nie dość, że pokonał raka, to jeszcze wsiadł na rower i pokonał peleton w Tour de France. Karol Bielecki po utracie oka dalej wbija się w strefę obronną przeciwnika, nie myśląc chyba nawet o „urazie psychicznym spowodowanym utratą gałki ocznej”, który przepowiadano naszemu szczypiorniście. W tych przypadkach chyba można śmiało określić ich mianem „nadludzi”. Nasz rodzima Królowa Sportów, również odnotowała wiele podobnych przypadków. Najbardziej jednak zaciekawiła mnie postać Zdzisława Krzyszkowiaka. Wszelkiego rodzaju przypadłości tak często go spotykały, aż z tego powodu otrzymał miano „Wielkiego Pechowca.”. Anemiczny, wątły ze skromnym usposobieniem – tak chyba najogólniej należy opisać pana Krzyszkowiaka. Ilość opinii, które mówiły mu żeby rzucił sport, bo skończy się to dla niego tragicznie, przerastała pojęcie. Krytyka płynęła zewsząd : lekarze, trenerzy, kibice, nawet dziennikarze sportowi. Jednak to nie mogło złamać „Krzysia”. Przewlekłe urazy kończyn, opłakane w skutkach wypadki ( najbardziej efektownym było wpadnięcie do dołu i naciągnięcie mięśni brzucha). Nic z tych rzeczy nie mogło go zatrzymać. Za każdym razem potrafił wstać po upadku. Część zasługi należy koniecznie przyjaciołom i trenerowi Mulakowi, który po twarzy zawodnika potrafił stwierdzić czy nadaje się dziś do konkretnej pracy na treningu. Pech tak bezczelnie prześladował pana Krzyszkowiaka, że śmiał zakłócić olimpijski spokój. Mimo świetnej formy i bycia faworytem Igrzysk w Melbourne, marzenia musiały ulec… psu! Tak właśnie owy pies, tak dotkliwie ugryzł naszego reprezentanta w łydkę, że o starcie nie było mowy.
Jednak siła, zapał i zamiłowanie do swojej pasji zostały zaprzęgnięte przez „Krzysia” do pracy i w 1960 r. w Rzymie mógł on odsłuchać Mazurka Dąbrowskiego.
Co daje taką siłę? Gdzie szukać tej mobilizacji do ciągłego udoskonalania siebie? Jak dorównać tym wielkim? Niewątpliwie to, co przeżył pan Zdzisław wieku kilki lat, uformowało go twardym i niezłomnym mężczyzną. Przez pewien okres podczas II wojny światowej, pracował on u Niemca na robotach przymusowych, a jego jedynym towarzyszem był starzec. Nie życzę nikomu takiego losu, ale uznam za wzorzec zaciętości, szacunku do swojej pracy i wiary we własne siły postawę ś.p. Zdzisława Krzyszkowiaka.