V Kielecka Dycha okiem jednej z młodszych uczestniczek – bohaterka główna: Gabrysia, wprowadzenie: Paweł tata owej.
- Dystans: 400 m
- Miejsce: jakoś ostatnie lub przed ostatnie
- Czas: bliżej nie znany
Wprowadzenie Paweł
Gaba żyjąc 20 miesięcy na tym pięknym świecie, posiada bogaty zasób słów, choć wciąż jeszcze do szerokiego uzupełnienia. Wyręczę ją zatem. To opowieść o pierwszych w swojej karierze biegowej zawodach. Co prawda nasza bohaterka brała już udział w półmaratonie, zajmując czwarte miejsce w kategorii biegaczy z wózkiem, ale wówczas siedziała sobie lub spała. Bieg Kielecka Dycha to był ten jej prawdziwy pierwszy raz.
Relacja Gaby
Przygotowania zaczęłam kilka dni przed zawodami. Bardzo lubię hasać sobie po podwórku. W sumie ledwo zaczęłam chodzić, a już za wygodniejszą formę ruchu wybrałam truchtanie. Zdradzę Wam, że osobiście wolę to nazywać tup tupanie. Mój swobodnie dysponujący nieograniczonym optymizmem tata zapisał mnie na zawody biegowe – Kielecką Dychę. Mnie i mamę postawił przed faktem dokonanym. Przyjęłam sprawę na miękko i z uśmiechem, bo jeszcze nie wiedziałam, co to są zawody. Mama zachowała się stosownie do swojej funkcji społecznej, mianowicie wyszukiwała zagrożenia i demonizowała je. Dziadzia przyszedł z pomocą i zaproponował wspólny trening.
Dziwnie było na stadionie lekkoatletycznym; ziemia (tartan) miała kolor, jakiego wcześniej nie widziałam, a tatuś zachowywał się jak wariat. Wpierw tup tupał, jakby po tygodniowej biegunce zobaczył mleczny batonik z dżemem malinowym, a później dreptał wolniej niż ja!
Z początku pomagał dziadziowi, trzymali mnie za rączki i tupaliśmy wspólnie. Później sam biegał, a ja z dziadziem zajęliśmy się trenowaniem na poważnie. W trakcie biegu starałam się tłumaczyć dziadziowi, aby nie nadeptywał linii, ale dziadzia chyba nie zrozumiał! No taki mądry człowiek, a linie nadeptuje! Po pewnym czasie słyszałam, jak dziadzia ciężko oddycha. Zaczęłam udawać, że jestem senna, aby sobie odpoczął. Gdy się obudziłam, tata skończył trening i wróciliśmy do domu. Nie miałam zakwasów, bo mama zrobiła mi ciepłe kakao na noc.
Dzień zawodów. Masa dzieci krzyczy dookoła, jedno biegnie tam, drugie siam, ogromne zamieszanie. Zanim zdążyłam porozmawiać ze wszystkimi kolegami i koleżankami, musieliśmy zacząć biec. Tata gdzieś sobie poszedł z wujkami, więc wystartowałam razem z mamą, siostrą cioteczną Wiktorią i dziadziem. Wcale nie potrzebowałam pomocy dziadzia, ale widziałam, że mu bardzo zależy. Złapałam go za rączkę i pędziliśmy jak pociąg pospieszny nad morze przez Warszawę. Po jakimś czasie pojawił się tata z aparatem. Co jest z tymi rodzicami?! Jak nie telefon, to aparat, a ja jestem taka nieprzygotowana?! Zawsze robią zdjęcia w nieodpowiednim momencie.
Jestem już zmęczona. Ostatnią prostą przetuptałam z mamą i tatą. Krzyczałam: juss juss! Jednak ambitni rodzice byli uparci i wspólnie jakoś dotarliśmy do mety. Otrzymałam pierwszy w życiu własny medal! Był piękny, błyszczący, nikomu go nie oddam! Gdy wróciłam do domu, pochwaliłam się cenną pamiątką babci. Ona, jak na troskliwą i świadomą o sportowej suplementacji babcię przystało, zadbała o uzupełnienie węglowodanów pysznymi ciastkami w ilości trudnej do przejedzenia.
Po tygodniu odnalazłam medal wśród innych zabawek i powiesiłam go na kołku w swoim pokoju. Dziś wisi obok innego medalu z najfajniejszej imprezy na świecie – Piątki Dla Bartka. Tam przebiegłam dystans 400 m sama. Od początku do końca. Bez niczyjej pomocy. Muszę Wam zdradzić, że z tych wszystkich przygotowań, stresu przedstartowego i emocji podczas biegu najbardziej lubię ciastka u babci