Czytałeś „Urodzonych Biegaczy”? Tak, czytałem. I strasznie się nakręciłem na całą tą ideę. W myślach już widziałem, jak moja nienaganna sylwetka mknie przez leśne bezdroża. Już czułem, jak przepływa do mnie pierwotna energia z głębi Ziemi. Już czułem, jak staję się jednością z otaczającą mnie przyrodą i jak budzą się we mnie pierwotne instynkty.
Biorąc pod uwagę fakt, że mam w sobie coś z gadżeciarza, bieganie całkiem na bosaka nie wydawało mi się aż tak atrakcyjne, jak bieganie w „oryginalnych” sandałach Tarahumara, w których ci meksykańscy Indianie od pokoleń pokonują dziesiątki kilometrów każdego dnia. Zrobiłem więc szybkie badanie w Internecie i bez problemu znalazłem dwie firmy, produkujące nowoczesną wersję starożytnych sandałów – Luna Sandals i Invisible Shoes (która niedawno zmieniła nazwę na Xero Shoes). Zachęcony ceną, gwarancją na 5000 mil i charyzmatyczną postacią Stevena Sashena, wybrałem Invisible Shoes.
Po paru tygodniach odebrałem niepozornie wyglądającą przesyłkę z USA, w której znajdowały się dwa kawałki gumy i dwa sznurki – obietnica mojej biegowej rewolucji. Szybko zrobiłem dziurki w podeszwie do przeciągnięcia sznurka i działając wedle instrukcji zamieszczonej w Internecie, zawiązałem swoje pierwsze sandały Tarahumara. Prawy zawiązałem tak mocno, że krew nie dopływała mi do stopy, a lewy latał na wszystkie strony. Po kolejnych 30 minutach zawiązywania i rozwiązywania udało mi się osiągnąć względnie zadowalający efekt.
Stanąłem przed blokiem, rozejrzałem się i przygotowany na ekstatyczne doznania ruszyłem przed siebie. Zatrzymałem się po jakichś 100 metrach koślawego truchtania, skrzywiania stóp i wyginania się na wszystkie możliwe kierunki.
Tak się zaczęło. Po 5 minutach biegu wróciłem do domu. Nie byłem zawiedziony ani rozczarowany, ale byłem już świadomy tego, co oznacza termin barefoot running (ang. bieganie na bosaka). Jeżeli nie jesteśmy wyjątkiem od reguły, to oznacza on tygodnie, miesiące i lata wyzbywania się złych nawyków i uczenia jednej z najprostszych i najbardziej instynktownych czynności, jaką jest bieganie, od początku.
Cała idea biegania naturalnego niezmiennie bardzo mnie pociągała i nie zamierzałem dawać za wygraną. Po zrobieniu błędu, przed którym wszyscy ostrzegają, a który jednocześnie wszyscy popełniają – za dużo za wcześnie – doznaniu niewielkiej kontuzji i ciągłemu odczuwaniu sztywnych łydek, zacząłem podchodzić do biegania boso bardziej systematycznie.
Zacząłem szukać informacji – czytać książki, fora internetowe, oglądać zdjęcia i filmiki pokazujące prawidłową technikę biegu. Nie jestem przekonany co do tego, czy taka teoretyczna podstawa jest niezbędna. Mówimy w końcu przecież o bieganiu naturalnym. Ja czułem się jednak pewniej, mając jakiekolwiek zaplecze teoretyczne – chociażby w postaci doświadczeń i odczuć innych biegaczy. Trzeba jednak nauczyć się wybierać naprawdę wartościowe informacje i przesiewać je od całej reszty, ponieważ Internet pełen jest skrajnych opinii.
Przede wszystkim jednak, zacząłem spędzać boso jak najwięcej czasu się da. Tak. Nie biegać boso, a spędzać czas, tzn. chodzić po domu boso, chodzić do sklepu boso, chodzić po mieście boso. Moja zmiana zaczęła się właśnie od takich „małych kroczków”. Przestałem próbować na siłę biegać boso, a zacząłem wprowadzać do swojego treningu bose marszobiegi. Zabierałem sandały na wycieczki, a kiedy po kilku godzinach puchły mi stopy, do niczego się nie zmuszałem, tylko po prostu zakładałem zwykłe buty.
Zwiedzanie w sandałach daje dużo frajdy i pozwala odkrywać miejsca w nowy sposób, poczuć ich klimat na… własnych stopach. Zatłoczone chodniki, nierówna kostka brukowa, ostre kamienie, górskie ścieżki. Niektóre z tych doświadczeń były na początku trochę bolesne, ale z czasem zamieniły się w przyjemny masaż stóp. Nagle mimowolnie zacząłem stawiać stopy na różnych „nierównościach”, żeby móc je poczuć. To trochę tak, jakby dostać nowy zmysł.
Wszystko zaczęło się powoli układać. Zacząłem boso pokonywać większe dystanse. Technika biegu się poprawiała. Ustępowały różne bóle związane z bieganiem. Zacząłem odczuwać prawdziwą radość z biegu. Radość zupełnie inną niż ta, którą czuję biegając w zwykłych butach. To chyba ta energia z wnętrza Ziemi i budzące się we mnie pierwotne instynkty.
Mówiąc boso, mam również na myśli, mając na nogach sandały Tarahumara. Wiem, że to nie to samo, ale sandały dają nam odczucia bardzo zbliżone od chodzenia boso, zachowując jednak minimum ochrony dla stopy. Oczywiście jeżeli jesteśmy całkowitymi purystami, możemy poruszać się boso w dosłownym rozumieniu tych słów. Ja jednak pozostanę przy swoim „obuwiu” – daje mi ono zbyt wiele radości. Na początku zastanawiałem się przed treningiem czy iść w butach czy w sandałach. Dzisiaj zastanawiam się już tylko, w których sandałach.