Namacalny produkt sprzedać jest o wiele łatwiej niż abstrakcyjną ideę. Dlatego właśnie bieganie naturalne nabrało rozpędu po publikacji „Urodzonych biegaczy” McDougalla. Bieganie naturalne jest trendem, a trendy zazwyczaj nie pojawiają się przypadkowo. Zazwyczaj stoi za nimi mniej lub bardziej świadomy producent, który działa z mniejszą lub większą premedytacją. Tak też było z bieganiem naturalnym lub mówiąc szerzej, bieganiem minimalistycznym.
Idea sprzedawała się kiepsko, ale książka McDougalla, a raczej Tarahumara za jej pośrednictwem, dała realny produkt, który można było wyeksponować na sklepowej półce. Myślę, że gdyby Tarahumara biegali boso zamiast w sandałach, nie wybieralibyśmy dzisiaj spomiędzy dziesiątek modeli butów minimalistycznych praktycznie wszystkich marek, a o sandałach do biegania oczywiście nikt by nawet nie myślał.
Sama idea biegania naturalnego, jakkolwiek pociągająca, sprzedawała się kiepsko z dwóch powodów. Po pierwsze, dla większości osób bieganie zupełnie boso jest zbyt hardcorowe. Kropka. Po drugie, za samą ideą nie stoi żaden marketing, który pompowałby tysiące dolarów w reklamę. Nie ma produktu, nie ma kasy, nie ma klientów, nie ma tematu. I wtedy ktoś (nie dojdziemy do tego, kto pierwszy) wpadł na pomysł butów minimalistycznych. Nie należy mylić ich ze startówkami. Mam na myśli buty minimalistyczne, pseudo-naturalne (bo w wielu modelach różne systemy „wspomagające” ciągle mimo wszystko się pojawiają), które dadzą masie biegaczy poczucie powrotu do korzeni, odkrywania swojego prymitywnego JA, a wręcz jakiegoś duchowego spełnienia. Nie dojdziemy do tego, kto zaczął, ale niewątpliwie McDougall opisując niebosych Tarahumara był bodźcem, który wprawił całą tą machinę w ruch. Idea znalazła swoje odzwierciedlenie w realnym przedmiocie, który można kupić… i sprzedać.
Bieganie naturalne stało się modne, a oferta obuwia minimalistycznego staje się coraz bogatsza. Niestety, wraz ze wzrostem popularności, ceny butów poszły bardzo wysoko w górę. I wtedy biegacze zaczęli się zastanawiać, o co właściwie chodzi, czy ktoś tutaj przypadkiem nie nabija ich w butelkę? Przecież biorąc sprawę na logikę, powinniśmy płacić mniej za wyplute z technologii buty minimalistyczne, do których wyprodukowania zużyto o wiele mniej materiału i sam ich projekt, jak by na to nie patrzeć, też jest prostszy niż „napakowanych” tradycyjnych butów biegowych. Myślę, że w większości przypadków ceny butów nigdy nie miały za wiele wspólnego z ich realną wartością, ale mimo wszystko nie można powyższemu tokowi rozumowania odebrać logiki. W przypadku biegania minimalistycznego mniej znaczy więcej… im mniej buta, tym większa cena. Wydaje się, że granice ludzkiego pojmowania w tym względzie osiągnęły sandały biegowe… ale czy na pewno?
Ile w takim razie rzeczywiście kosztują sandały?
Wśród biegaczy utarła się opinia, że sandały są drogie, kosztują kilkadziesiąt dolarów, a niekiedy nawet koło stówy. Jakoś tak się złożyło, że większość biegowej braci widzi tylko tą pustą połowę szklanki. Ja postanowiłem sprawę przedstawić inaczej. Sandały do biegania kosztują 25$ czyli około 100 zł. Dużo to czy nie dużo? I znowu zależy, jak na sprawę spojrzymy. 100 zł za kawałek gumy, którą sami pewnie jeszcze będziemy musieli sobie przyciąć, a do tego dwa sznurki? Dużo. Obuwie biegowe, które posłuży nam bez problemów przez kilka tysięcy kilometrów za 100 zł? Tanio.
Sandały za 25$ to najtańsza opcja Xero Shoes i Luna Sandals, ale prawdą jest, że większość huarache kosztuje kilkadziesiąt dolarów. Trzeba jednak przyznać uczciwie, że wtedy nie jest to zwykły kawałek gumy i sznurek. Skóra, pasek z klamrą ułatwiającą regulację, korek pokryty latexem, różne typy gumy. Wszystko to są udogodnienia, które podnoszą koszt sandałów. Ktoś powie, że sandał jest jaki jest i nie za bardzo można tutaj wymyśleć coś innowacyjnego. A jednak jedne rozwiązania sprawdzają się lepiej, a inne gorzej.
BedRock Sandals mają podeszwę z 6 mm gumy, która waży zdecydowanie poniżej 100 gram! TO JEST TECHNOLOGIA W SANDAŁACH. Kolejna sprawa, o której chyba zdarza nam się zapominać to fakt, że producenci sandałów biegowych nie działają charytatywnie.
Tak, chcą na sprzedaży swojego produktu zarobić i chyba nie ma w tym nic złego.
Dobra, tyle jeżeli chodzi o moje usprawiedliwianie cen sandałów. Żeby nie przedstawiać sprawy tylko z jednej perspektywy – polskiego biegacza, który finansowo radzi sobie raz lepiej a raz gorzej – postanowiłem zapytać o zdanie samych producentów i dać im szansę wyjaśnienia, dlaczego sandały kosztują tyle, ile kosztują. Na początek zapytałem Michaela Dally, twórcę EarthRunners, która jest młodziutką firmą, dopiero szukającą swojego miejsca na rynku sandałów biegowych. Oto co mi powiedział:
Na początku też myślałem, że to absurd – ceny podobne do cen zwykłych butów, za dużo mniej materiału. Większość producentów sandałów biegowych korzysta z gumy Vibram, która jest droga i trudno dostępna w cena hurtowych. Vibram ma krótką listę wybranych firm, które mogą kupować od nich w cenach hurtowych. Produkcja dla takich małych firm jak nasza również oznacza wyższe ceny. Produkowanie sandałów specjalnie na zamówienie klienta podnosi koszty, ale chcemy zapewnić dobre dopasowanie od samego początku – zanim będziemy w stanie wprowadzić ujednoliconą rozmiarówkę. Zwiększające się koszty przesyłki oraz inflacja dolara również windują ceny.
Według mnie mówiąc o cenach, najlepiej patrzeć przez pryzmat jakości użytych materiałów. Do budowy sandałów nie wykorzystuje się co prawda zbyt wiele materiału (podeszwa, klej, klamra), ale materiały te muszą sprawdzać się w różnych ekstremalnych warunkach. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że sandały wytrzymują dłużej niż VFF, a elementów potencjalnie wadliwych jest mniej. Sądzę też, że kiedy huarache staną się bardziej popularne, to ceny również pójdą w dół.
Na drugi ogień poszło Luna Sandals, czyli gigant wśród producentów sandałów biegowych. Chociaż pamiętajmy, że w porównaniu do firm produkujących tradycyjne buty Luna Sandals jest praktycznie mikroskopijna. Niemniej, pomyślałem, że ciekawie będzie usłyszeć opinie z dwóch biegunów sandałowego biznesu i porównać zdanie wchodzących na rynek EarthRunners z mającymi już pewną pozycję Luna Sandals. Oto co powiedział mi przedstawiciel Luny:
Wiele z przyczyn leżących u podstaw cen naszych sandałów nie ma bezpośredniego związku z faktem, że jesteśmy producentem sandałów minimalistycznych.
Poza wysoką jakością wykorzystywanych materiałów zwrócić uwagę należy na fakt, że wszystkie nasze sandały produkowane są ręcznie w USA (dzisiaj już niewielu producentów obuwia ma swoje fabryki w USA). Poza tym, nasz najpopularniejszy model, Original Luna z najwyższej jakości skórą Pittarda i systemem wiązania ATS kosztuje 80$ czyli mniej niż większość butów minimalistycznych. Plasuje nas to na niższym końcu skali cenowej dla naszych docelowych klientów.
Są jeszcze powody biznesowe, które ustalają ceny naszych sandałów. Zaczynamy rozszerzać naszą działalność o nowych sprzedawców detalicznych, co oznacza, że musimy mieć pewność, że nie tracimy pieniędzy, wysyłając sandały dystrybutorom w cenach hurtowych. Kolejna sprawa, którą trzeba brać pod uwagę to fakt, że jesteśmy małą firmą, co oznacza, że nie łapiemy się na ogromne zniżki na materiały, które przypadają dużym koncernom obuwniczym.
Istnieją jeszcze pomniejsze czynniki, które podwyższają ceny: darmowa wysyłka na terenie kraju, wyrozumiała i pobłażliwa polityka zwrotów/wymian.
Jak widać zarówno EarthRunners jak i Luna Sandals zwracają uwagę na podobne kwestie, czyli jakość, ręczne wykonanie i brak zniżek na materiały. Pamiętajmy również, że zdecydowana większość firm produkujących sandały znajduje się w USA i ich oferta skierowana jest właśnie do amerykańskich biegaczy. Dla nas 350 zł za sandały to absurd, ale dla biegacza zza Oceanu może to być po prostu dużo.