Moja przygoda związana z lekkoatletyką rozpoczęła w 2004 roku kiedy zostałem przyjęty do gimnazjum sportowego imienia Janusza Kusocińskiego w Warszawie. Wcześniej grałem w piłkę nożną, lecz jest to sport drużynowy, a ja jestem indywidualistą.
Zawsze byłem najszybszy na boisku więc postanowiłem spróbować szczęścia w biegach krótkich. W pierwszej klasie trafiłem pod skrzydła trenera Jerzego Nastańskiego. To on wprowadził mnie w klimat królowej sportu, nauczył bardzo ważnych podstaw, sprawił że na każdy trening chodziłem z ochotą. Jego spokój, optymizm oraz dobry humor często dodawały mi otuchy. Dzięki temu do tej pory miło wspominam współpracę z trenerem Nastańskim .Tak minął pierwszy rok w nowej szkole.
Druga klasa gimnazjum to już pierwsze poważniejsze starty w kategorii młodzika. Opiekunem mojego rocznika został trener Marek Rzepka. Ogromną zaletą tego szkoleniowca była i nadal jest jego wszechstronność. Pan Marek bowiem w przeszłości trenował dziesięciobój ma więc wiedzę w wielu dziedzinach lekkiej atletyki. Pod jego okiem uczyłem się skoku w dal, biegania przez płotki, rzutu oszczepem, a nawet pchnięcia kulą. Najlepiej szło mi jednak w biegu na 100 metrów. Lokalne zawody wygrywałem z ogromną przewagą, na Mazowszu również nie było szybszego ode mnie. Trener Rzepka przekonał mnie abym wystartował również w biegu na 110 metrów przez płotki. Bardzo się bałem, lecz zaufałem trenerowi i wygrałem Międzywojewódzkie Mistrzostwa Młodzików w dwóch wyżej wymienionych konkurencjach. Byłem bardzo zadowolony zwłaszcza, że wielkimi krokami zbliżały się Mistrzostwa Polski Młodzików, które znane są bardziej pod nazwą Mały Memoriał Janusza Kusocińskiego. Nadszedł czas kiedy wreszcie mogłem sprawdzić swoje możliwości na poważnych zawodach. Chciałem zdobyć dwa medale indywidualnie, a skończyło się na czwartym i piątym miejscu, mimo że znacznie poprawiłem rekordy życiowe. Na pocieszenie udało się wywalczyć srebrny medal wraz z kolegami w sztafecie. W gruncie rzeczy były to bardzo udane zawody, lecz w głębi duszy pozostawał niedosyt. Ta impreza kończyła sezon 2006.
Pechowiec
Nadszedł czas aby zdecydować w jakiej konkurencji lekkoatletycznej będę sie specjalizował. Trener Marek Rzepka radził mi abym wybrał biegi sprinterskie, a w przyszłości 400 metrów. Oddał mnie, więc pod opiekę szkoleniowca Roberta Kędziory. Zaczął się ciężki, wyczerpujący i czasochłonny trening, ponieważ przeszedłem do kolejnej kategorii wiekowej, w której konkurencja jest oczywiście znacznie wyższa. Nadmienię, że w lekkiej atletyce kategorie zmieniają się co 2 lata aż do wieku 20 lat. Atmosfera w grupie była bardzo przyjemna, współpraca układała się znakomicie. Każdy wiedział jakie ma do wykonania zadanie i jakie cele chce przy tym osiągnąć. Bardzo mocny trening w górach przyniósł efekty, na Halowych Mistrzostwach Polski Juniorów Młodszych zająłem 5 miejsce na dystansie 200 metrów. O mały włos nie znalazłbym się w wąskim finale, ponieważ zabrakło zaledwie 0.02 sek. Uznaliśmy ten start za bardzo udany. Wiedzieliśmy z trenerem, że podążamy we właściwym kierunku. Dystans 200 metrów bardzo mi odpowiadał, kontynuowaliśmy pracę.
Kolejne zgrupowania w górach oraz nad morzem bardzo wyczerpały mój organizm, lecz po pewnym czasie zacząłem dochodzić do formy. Na eliminacjach do Ogólnopolskiej Olimpiady Młodzieży dałem pokaz swoich możliwości. Zwyciężyłem po wspaniałej walce z kolegą klubowym na dystansie 100 metrów, w sztafecie biegłem na ostatniej zmianie i udało mi się odrobić stratę kilku kroków do prowadzącego zespołu. Dzięki temu we spaniałym stylu wywalczyliśmy kwalifikację . Następnego dnia bajeczny start na 200 metrów, które stało się moim koronnym dystansem. Tym sposobem w lipcowych Mistrzostwach Polski mogłem wystartować aż w trzech konkurencjach. Trener jednak studził moje emocje, zawsze stawiał na spokój i rozwagę. Starałem się słuchać jego rad i wykonywać wszystkie polecenia jak najlepiej umiałem. Niestety tuż przed docelowym startem doznałem kontuzji, która uniemożliwiła mi dobry start, do tego doszło jeszcze nawarstwiające się zmęczenie. Moje wyniki w konkurencjach indywidualnych były bardzo słabe, nie usprawiedliwiam jednak tego urazem nogi, ponieważ dzięki ogromniej ambicji i woli walki pokazałem na co mnie stać w biegu sztafetowym. Z koszmarnej sytuacji wyprowadziłem nasz zespół na…czwartą pozycję…do medalu zabrakło 0.11. Zacząłem myśleć ,że to jakieś fatum, ogromny pech ,który ciągle mnie prześladuje. Tak zakończył się kolejny sezon.
Szczęście w nieszczęściu
Przyszła jesień i zacząłem przygotowania do następnych startów halowych. Przełamywałem własne słabości, pracując bardzo ciężko i systematycznie, pod okiem trenera dochodziłem do coraz lepszej dyspozycji. Bogatsi w doświadczenie z poprzedniego sezonu postanowiliśmy znów wybrać start na 200 metrów. Eliminacyjny bieg wyglądał wspaniale, a czas na zegarze był jeszcze lepszy. Osiągnięty rezultat pozwolił mi wystąpić w wąskim finale. Wynik w pełni wynagrodził mi trudy przygotowań. Niestety w finale nie było już tak kolorowo, ponieważ na finiszowych metrach mocno naciągnąłem mięsień dwugłowy uda co spowodowało, że na metę wbiegłem na czwartej pozycji. Frustracja, rozpacz, smutek i sportowa złość – tak w skrócie można opisać to co czułem po wysiłku (po chwili doszedł jeszcze potworny ból nogi). Na trybunach spalskiej hali ze łzami w oczach i z workiem lodu na nodze powiedziałem do trenera “… mam dosyć tych sprintów idziemy na 400…” trener uśmiechnął się i poparł moją decyzję. Odkąd pojawiłem się w nowej grupie treningowej powtarzał mi, że w przyszłości powinienem biegać na dystansie jednego okrążenia. Treningi, które miałem wcześniej okazały się dziecinną igraszką, ponieważ musiałem zrobić dużo więcej wytrzymałości. Ciągły ból będący skutkiem obecności kwasu mlekowego w mięśniach powodował, że często bałem się treningów. Ciężko opisać słowami co czuje człowiek podczas skrajnie wyczerpującego wysiłku, kiedy traci się ostrość widzenia ,a całe ciało przeszywa ogromny ból. Trzeba po prostu tego doświadczyć na własnej skórze. Dlatego wśród czterystumetrowców panuje atmosfera wzajemnego szacunku, wszyscy zdają sobie sprawę ile zdrowia kosztuje właśnie ten wyjątkowy dystans.
Po wyczerpujących przygotowaniach przyszedł czas na starty. W pierwszych zawodach zapewniłem sobie udział w OOMach. W kolejnych było jeszcze lepiej, ponieważ pobiłem rekord życiowy a obie sztafety ” Kusego” zdobyły kwalifikacje na Mistrzostwa Polski. Szlifowaliśmy formę i tydzień przed docelową imprezą wystartowałem na dystansie 300 metrów. Wynik dawał medalowe nadzieje. W Bydgoszczy panowały wietrzne warunki, dodatkowo było bardzo upalnie. Taka pogoda potęgowała zmęczenie podczas biegu, ale mimo przeciwności z łatwością dostałem się do finałowej ósemki. Trener powiedział mi, że pierwsza czwórka pojedzie na mecz międzynarodowy POLSKA-NIEMCY w Słubicach. Stanowiło to rzecz jasna dodatkową motywację. Być może dzięki temu na ostatniej prostej z 8 miejsca awansowałem na 2 lokatę, lecz na samych “kratach” okazało się, że zająłem 4 miejsce. To już chyba tradycja albo klątwa przestałem się już nad tym zastanawiać bo takie rozważania do niczego nie prowadzą. Cieszyłem się niezmiernie z tego, że będę mógł wystąpić na międzynarodowych zawodach. Nie miałem jednak dużo czasu na odpoczynek i radość, ponieważ zbliżał sie finał sztafety 4×100 metrów. Ukończyliśmy bieg na…4 miejscu i nie będę już tego komentował. Następnego dnia startowałem jeszcze w sztafecie 4×400 metrów. Jednak w rezerwowym składzie bez najlepszego wieloboisty tych OOM-ów nie mieliśmy żadnych szans na dobre miejsce. Dobiegliśmy na siódmej pozycji tylko dlatego, że ostatni zawodnik z naszego zespołu nie wykazał chęci walki. Ogólnie byłem bardzo szczęśliwy wracając z Bydgoszczy, ponieważ spełniło się jedno z moich marzeń. Czekałem tylko z niecierpliwością na mecz. To swego rodzaju nagroda za trudy całego sezonu oraz okresu przygotowawczego. Po starcie miałem wreszcie czas do chwili wytchnienia. Sezon 2008 dobiegł końca.
Refleksja
Życie sportowca może wydawać się monotonne. Powtarzające się cykle przygotowań, zawodów, praktycznie niezmienny rytm dnia, lecz to uzależnia jak narkotyk. Po pewnym czasie człowiekowi zaczyna brakować wysiłku fizycznego. Rozpocząłem zatem przygotowania do kolejnych zmagań. Treningi zmieniły się diametralnie, ponieważ w roku 2009 stałem się juniorem. Trener przed rozpoczęciem zajęć w październiku powiedział, że w tym roku naszą pracę w pełni oddadzą trzy słowa: krew, pot i łzy. Z przykrością stwierdzam, że się nie pomylił. Dodatkowo zostałem objęty częściowym szkoleniem kadry narodowej co spowodowało jeszcze większe zmiany treningowe. Niestety zbytnio skoncentrowaliśmy się na wytrzymałości co spowodowało znaczny regres pod względem szybkościowym. Zmęczenie wciąż narastało, muszę przyznać, że nie zniosłem obciążeń nałożonych na mnie. Reżim treningowy był ogromny i mój organizm odmówił posłuszeństwa. Wyniki sezonu nie wymagają obszernego komentarza. Fatalna forma fizyczna, wręcz chroniczne zmęczenie, a do tego coraz mniejsza motywacja były przyczyną katastrofy. Przyjąłem jednak porażkę ze stoickim spokojem jak przystało na doświadczonego już zawodnika. W końcu ja i mój trener jesteśmy tylko ludźmi. Każdy popełnia błędy, to normalne. Przeanalizowaliśmy dokładnie całą sprawę i wyciągnęliśmy wnioski.
Przecież przyjdzie kolejny sezon, w którym znów będziemy walczyć z najlepszymi. Nie warto rzucać czegoś co się kocha i oddaje się temu z takim zaangażowaniem. Sport uczy pokory i cierpliwości, kształtuje charakter, czasem jest niewdzięczny.
Post scriptum
Napisałem tę historię 2 lata temu, natrafiłem na nią i postanowiłem kontynuować. Czas płynie nieubłaganie, przyszedł ten następny sezon, znów ciężko trenowałem, jakbym oglądał ciągle ten sam film, lecz nigdy nie znał zakończenia. Sprawdzian przed startami dawał ogromne szanse na bardzo dobry wynik w sezonie. Jednak po dwóch latach bez urazów… nadeszły kolejne. O odnowie biologicznej już pisałem, więc przejdę do sedna. Najpierw zapalenie Achillesów, które ciągle się nasilało, lecz wielu sportowców biega z tą dolegliwością przez cały sezon, mamy po prostu inny próg bólu niż zwykli ludzie. Ale to nic, pamiętam ten trening do dziś, zimno, lekki deszcz, zmiany sztafetowe, wychodzę z łuku i … lewa „ dwójka” mocno zabolała. Odpuściłem treningi, nie mogłem startować, chodziłem na zabiegi fizykoterapeutyczne oraz masaże. Czas biegł, trzeba było zdecydować się na start, pobiegłem na 400 metrów. Byłem tak głodny wysiłku, że na 200 metrów poprawiłem życiówkę biegnąc dystans 2 razy dłuższy. Oczywiście słono za to zapłaciłem na ostatniej prostej. Najdłuższe 100 metrów w moim życiu. I na tym można w sumie zakończyć. Kontuzja się odnawiała, ciągle dawała o sobie znać. Achillesy wręcz paliły… przegrałem z bólem, musiałem przedwcześnie zakończyć sezon. USG wykazało, że wszystko się zrosło, bo ścięgna były ponadrywane i jedyne co może przywrócić mnie do pełnej sprawności to rehabilitacja lub zabieg chirurgiczny, wybrałem to pierwsze. Tak dobiegł końca felerny rok 2010.
Rozpoczyna się już kolejny okres startowy, udało mi się dojść do sprawności, lecz zdaje sobie sprawę z tego, że możliwe jest iż już nigdy dostanę się do krajowej czołówki. Kiedyś przeklinałem 4 miejsca, dziś wziąłbym je z pocałowaniem ręki. Niesamowite jak sport kształtuje charakter, jak zmieniamy myślenie patrząc na coś z perspektywy czasu. Jeśli chce się kontynuować sportową wędrówkę, trzeba odnaleźć w tym jakiś sens, wyznaczyć sobie jakiś cel, który można zrealizować. Życie ciągle nas zaskakuje, szykuje miłe i przykre niespodzianki. Warto doświadczać tych przykrych tylko po to aby miłe smakowały podwójnie dobrze. Wtedy uczymy się doceniać i szanować wszystko co otrzymujemy. Sport niewątpliwie uczy pokory, wspaniałej cnoty. Niejednokrotnie zastanawiałem się już aby zakończyć tę przygodę, lecz rezygnować z tego co się kocha? To jakaś niedorzeczność, dlatego wciąż odraczam decyzję, ciesząc się każdym treningiem, każdym odcinkiem przebiegniętym w kolcach po „ latającym dywanie” każdym obozem przygotowawczym i każdym startem.
Lekka to sport dla twardzieli, nie ma miejsca na marudzenie, człowiek jest sam sobie panem, nie ma drużyny, jesteś tylko ty i bieżnia. Trzeba widzieć w tym jakąś pasję, trzeba czuć ten dreszcz emocji, po prostu trzeba to uwielbiać, bez tego nie warto się męczyć, nie warto oszukiwać. To sposób na życie, trening wyznacza rytm dnia, wyzwala coś co napędza do życia, jakąś dodatkową moc z wnętrza organizmu. To powoduje, że się uzależniamy, chcemy czuć radość, stan euforii, biec i nie zatrzymywać się ani na chwilę, mimo że boli, mimo że czasem mamy już dość kontuzji, mimo zmęczenia. Z tego uzależnienia nie chcę nigdy wychodzić, nie chcę się leczyć. Dlatego nie ważne co przyniesie następny sezon, ja będę dalej w sportowej podróży, meta jeszcze bardzo daleko, a z bieżni się nie schodzi.