Poranna przebieżka – 20km, 30km wybieganie… te liczby wciąż przyprawiają mnie o zawrót głowy. Dla mnie dwucyfrowe dystanse są jeszcze odległym marzeniem. Bardzo odległym. Dziś będzie o tym jak do biegania powróciłam. Bo uprawiać ten sport, z marnym skutkiem, próbowałam kilka razy.
To, że wszyscy biegaliśmy z wypiekami na twarzy jako brzdące – jest jasne. Na pierwsze świadome przebieżki zdecydowałam się w wieku 20 lat – i jeden z takich poranków zakończył się dla mnie tragicznie. Od lat próbuje wymazać ten dzień z mojej pamięci i na dobre o nim zapomnieć. Dlatego szczegółów nie będzie. Strach odebrał mi wiele radości, odebrał mi kilometry fantastycznych ścieżek w terenie. Strach skutecznie zabił ciekawość nowych miejsc. I odebrał mi bieganie na wiele lat. Od tego czasu nie biegam sama po parkach, a tym bardziej po lasach, nie biegam po zmroku w miejscach nieoświetlonych.
Kolejna przymiarka do biegania nastąpiła wiele lat i kilka kilogramów później. Nic nie motywuje tak, jak inni ludzie, także postanowiłam wziąć udział w biegu ulicznym. Wybór padł na imprezę skierowaną do kobiet (idealnie!), dystans 5km (dam radę?!), w dodatku będzie to bieg dla jakiejś tam idei (ja przebiegnę, ktoś tam dostanie pieniążki). Bez przygotowania (chyba, że liczymy okazyjną rekreację na rowerze), bez rozgrzewki (jakoś głupio mi było wyginać się w tym tłumie wysportowanych dziewcząt) – na start!
Z pamiętnika biegacza amatora – część pierwsza
Trasa znakomita – warszawski Park Łazienkowski i jego okolice. Jeden spory podbieg (u mnie podszedł). I jeszcze gdyby mojej bezmyślności było nie dość – biegłam/szłam z butelką wody. Kompletna amatorka. Ale udało się, bieg ukończyłam w wymaganym czasie, choć dokładnego wyniku nie znam bo czas nie był mierzony. Na mecie pomachała do mnie sama Irena Szewińska! I to było coś! Chodziłam dumna jak paw przez cały dzień. Następnego dnia pewnie nie mogłam chodzić, ale tego zbytnio nie pamiętam. Podbudowana osobistym osiągnięciem, postanowiłam nie odpuścić, a dla dodatkowej motywacji (i bezpieczeństwa) zaprosić na codzienne biegi, kolegę z sąsiedztwa. Niestety on wolał uprawiać pogawędki i choć dyskusje mogły trwać godzinami (pozdrawiam Cię Piotrze!), stopniowo biegaliśmy coraz mniej i w zasadzie nic z tego nie wyszło.
Kolejna próba zbiegła się z zeszłoroczną przeprowadzką z warszawskiego Bemowa na Mokotów. Chciałam poznać nowe tereny ale lepiej mi to szło z pozycji siodełka na rowerze. Biegałam okazjonalnie, na bardzo małych dystansach bo już po kilkuset metrach dostawałam zadyszki. Brakowało motywacji, cierpliwości, samozaparcia. Nie pomogły nawet nowe buty. Wymówek, żeby nie wychodzić z domu było sporo; zmęczenie, brzydka pogoda, za duży wiatr, deszcz, za mocno świeci słońce, jutro pobiegam itd.. Aż w końcu przeczytałam zaproszenie na bezpłatne treningi na Agrykoli. A trzeba dodać, że Agrykolę kocham. Mogę biegać w kółko, jak konie stępujące w karuzeli (dopóki oczywiście starczy sił), jest miękko, mogę kontrolować dystans i co najważniejsze – jest tam bezpiecznie. Poza tym TRENER… ja muszę mieć kogoś, kto podpowie, nauczy, będzie obserwował postępy, zmotywuje – wtedy jest szansa, że coś się ze mnie wyciśnie.
Na pierwszy trening zaprosiłam koleżankę i ku mojemu zdziwieniu ona się na nim pojawiła (Doris biega ze mną, i beze mnie – do dziś). To było dokładnie 3 miesiące temu, 23 maja 2012 roku. Przyszłam na trening i najpewniej wyglądałam jak sierota. Wszyscy pozostali w grupie treningowej jakieś doświadczenie z bieganiem posiadali. Na kompletnych amatorów nie wyglądali. No i pobiegli. A ja z Doris człapałyśmy gdzieś z tyłu, co chwilę odpoczywając w marszu. Po pół godzinie grupa ponownie się zjednoczyła i razem, na polecenie Trenera, wykonywaliśmy ćwiczenia biegowe. Byłam zmęczona ale w każdej minucie dawałam z siebie wszystko aby udowodnić, że dam radę, no i przede wszystkim nie miałam ochoty skompromitować się przed resztą grupy. Do końca treningu dotrwałam. Zakwasy pojawiły się następnego dnia (i kolejnego także).
W tygodniu dużo nie biegałam, częściej wykręcałam kilometry na rowerze ale cotygodniowych treningów z Mateuszem nie odpuszczałam. I z każdym kolejnym było coraz lepiej. Wciąż biegam wolniej od grupy ale po trzech miesiącach mogę już bez problemu plotkować z Doris. W czasie biegu oczywiście.
Duszy sportowca nie posiadam, więc najbliżsi nie wróżyli mi wielkich sukcesów. A tu niespodzianka. Biegam. Trenuję. Nie poddałam się. W lipcu przebiegłam dwa kolejne biegi uliczne na dystansie 5km. Ze znacznie lepszym czasem w porównaniu do pierwszego w życiu biegu. Kolejny, również na 5km mam zaplanowany na wrzesień. Nawet wakacje spędzam aktywnie. I co najważniejsze – bardzo mi się to podoba!
W następnym odcinku: co można robić podczas biegu.