Kilkadziesiąt miesięcy do temu doszedłem do wniosku, że jestem człowiekiem o wąskich horyzontach. Interesował mnie tylko sport, do kina chodziłem sporadycznie, oglądając zazwyczaj komercyjną papkę, z przekazem równie ambitnym co w filmach porno. Teatr pamiętałem z podstawówki. Moje czytanie ograniczało się do codziennej lektury „Przeglądu Sportowego” – to tyle. Miałem klapki na oczach. Sport był dla mnie wszystkim. Spojrzenie na świat z perspektywy troglodyty było wygodne tylko do pewnego momentu.
Metamorfoza
Na szczęście dostałem od życia potężnego kopa, w okolicach miejsca, gdzie kończą się plecy a zaczynają nogi. Ból był niesamowity, ale zaowocował metamorfozą. Zadziałało. Wziąłem się za siebie, za swoje wąskie horyzonty i mało przyszłościowe myślenie. Lekarstwem na wyjście z beznadziei miały być książki. Czytałem wszystko co wpadło w moje ręce. Za namową pewnej znajomej (pewnie była ładna i chciałem się jej podlizać) sięgnąłem po książkę japońskiego pisarza, o tajemniczo brzmiącym wówczas nazwisku Murakami. Po opisie książki wywnioskowałem, że to pewnie kolejne wypociny z tanią miłością w tle (to śmieszne, że ja, troglodyta, miałem czelność oceniać wybitnego pisarza). Po przeczytaniu kilku stron nie mogłem oderwać oczu od lektury. Wpadłem w trans, który trzymał mnie przez pół dnia, bo właśnie tyle zajęło mi przeczytanie „Norvegian Wood”. A mama od zawsze powtarzała – „nie oceniaj książki po okładce”…
Pierwszą książkę autorstwa Murakamiego łyknąłem jak mały pelikan. Im bardziej zbliżałem się do końca książki, tym większy ogarniał mnie smutek. Pocieszałem się, że to nie jedyna książka autorstwa wcześniej wspomnianego geniusza. Postanowiłem sięgnąć po kolejną. Swoimi malutkimi paluszkami wklepałem w popularną wyszukiwarkę frazę „Murakami”. Po przeczytaniu kilku artykułów nt. Murakamiego, przeżyłem kolejny szok. Okazało się, że Haruki Murakami oprócz osiągnięć pisarskich, ma na swoim koncie kilka maratonów, ultramaratonów, a bieganie jest dla niego panaceum na ból istnienia i osiągnięcie wewnętrznego spokoju.
Murakami to jeden z najpopularniejszych współczesnych pisarzy. Książki Japończyka zdobyły ogromną sławę i pochlebne opinie krytyków na całym świecie (także w Polsce). Moja miłość (nie mylić z miłością do mężczyzny) do jego twórczości została spotęgowana, kiedy dowiedziałem się, że łączy nas wspólna pasja – bieganie. Haruki Murakami jest zagorzałym maratończykiem, ultra maratończykiem i triatlonistą. Napisał na ten temat książkę, która (wg krytyków) nie należy do najlepszych. Wydaje mi się, że książka na pewno przemówi do każdego, kto choć raz miał przyjemność wstrzyknąć sobie porcję endorfin ze strzykawki, co zwie się bieganie…
Systematyczność fundamentem sukcesu
Książka „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” to pamiętnik biegacza, który może znudzić i zniechęcić zwolenników kanapowego trybu życia. Murakami pisze o determinacji, wysiłku, poświęceniu, o bólu z którym trzeba się pogodzić, a więc o istotnych aspektach nie tylko w sporcie, ale i w życiu. Na szczęście opowiada też o satysfakcji oraz olbrzymiej energii, którą zawdzięcza bieganiu, a którą potem wykorzystuje podczas pracy nad kolejnym tekstem. Murakami dzięki swoim książkom otworzył mi oczy, na kilka, bardzo ważnych w życiu spraw. Dzięki niemu rozpocząłem żmudny proces wyjścia z jaskini, który będzie trwał do końca moich dni.
„Często się zdarza, że dopiero przyszłość pokazuje nam, ile coś było warte.”
– Haruki Murakami
Poniżej prezentuje krótki fragment poświęcony systematyczności treningu – coś od czego nie można uciec, jeśli poważnie myśli się o osiągnięciu jakiegokolwiek sukcesu. Systematyczność to klucz do sukcesu, nadgorliwość to pierwszy krok w stronę porażki…
„(…) nie odstępuję od kardynalnej zasady treningu: nigdy nie mam więcej niż dwóch dni przerwy w bieganiu. Mięśnie są pojętne jak woły robocze. Jeśli ostrożnie, krok po kroku, zwiększa się obciążenie, uczą się je znosić. Jeśli zdoła się wyjaśnić im własne oczekiwania – najlepiej na przykładzie pracy, jaka są w stanie wykonać – mięśnie będą posłuszne, a stopniowo staną się mocniejsze To nie wydarzy się, rzecz jasna, z dnia na dzień. Lecz o ile nie będziemy się śpieszyć i przyzwyczaimy je do pracy etapami, nie będą się skarżyć (choć od czasu do czasu będą mieć skrzywione miny) i bardzo cierpliwie oraz posłusznie zaczną rosnąć w siłę. Poprzez powtórzenia przekazuje się mięśniom komunikat, że będą musiały wykonać tyle i tyle pracy. Nasze mięśnie są bardzo sumienne. Dopóki przestrzegamy właściwych procedur, nie będą narzekać.”
„Jeśli jednakże wstrzymamy na kilka dni załadunek obciążeń, mięśnie naturalną koleją rzeczy dojdą do wniosku, że nie muszą już tak ciężko pracować, i obniżą sobie wymagania. Mięśnie naprawdę są jak zwierzęta i chcą maksymalnie ułatwiać sobie życie. Jeśli się ich nie przyciśnie, wpadają w błogie lenistwo i zapominają o wykonywanej pracy. A gdy się im o tej pracy przypomni, całą procedurę trzeba zaczynać od nowa, od samego początku.”
„Oczywiście trzeba dawać im od czasu do czasu wolne, ale w tak krytycznym okresie jak ten – kiedy trenuję do biegu – muszę im pokazać, kto tu rządzi. Muszę utrzymywać mięśnie w napięciu, żadnej taryfy ulgowej, choć nie wolno mi ich przetrenować. Wszyscy doświadczeni biegacze uczą się z czasem tej taktyki.”
Zacytowany fragment pochodzi z książki Harukiego Murakamiego „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” w przekładzie Jędrzeja Polaka, którą w Polsce opublikowało Wydawnictwo Literackie Muza (tę jak i wszystkie pozostałe książki tego autora). Więcej informacji na stronie księgarni internetowej wydawnictwa.