Narkotyk kieruje mną jak chce, czuję się jak bezsilna kukiełka w teatrze absurdu. Scenariusz też jest ponury… Biorę udział w przedstawieniu choć nie wiem po co, za każdym razem zastanawiam się czy moje wysiłki są warte jakiegokolwiek poświęcenia.
Wstrzyknięty narkotyk nie daje mi spokoju, przy każdej możliwej okazji uświadamiając, że do końca moich dni będzie leniwie płynął w moich żyłach. Balansuje gdzieś pomiędzy zdrowym rozsądkiem a szaleństwem wariata zakneblowanego w białym pokoju bez klamki, okien, za to z białą podłogą… Okrutny scenariusz bez krzty zrozumienia. Endorfiny to moje panaceum. I narkotyk. Nie ma odwrotu…
Marzenia działają jak opiaty najlepszego sortu. Na chwilę zabierają Cię w sielankową rzeczywistość, widzisz to co chcesz wiedzieć, wyobraźnia płodzi wyśnione scenariusze. Nie ma barier, niemożliwe nie istnieje. Jednej chwili ścigasz się z Usainem Boltem w finale Igrzysk Olimpijskich, by za chwilę przenieść się na przedmieścia Warszawy, gdzie w zatęchłym pomieszczeniu lokalnego fitness clubu, spędzisz kolejne wolne chwile biegając na rozklekotanej bieżni mechanicznej. Jesteś panem świata, z elegancją żonglujesz swoim losem… Z mroku w jasność, z koszmarów w sen. Ogranicza Cię tylko Twoja własna wyobraźnia.
Przekraczając próg domu nie masz ochoty na nic. Kiepski dzień, przewidywalny koniec dnia… monotonia przytłacza na każdym kroku. To nie tak, że nie jesteś gwiazdą z pierwszych stron tabloidów i wiedziesz życie przeciętnego Kowalskiego. Poczucie beznadziei dotyka każdego na każdym kroku, niezależnie od stanu majątkowego, społecznego, poziomu inteligencji. Każdy radzi sobie inaczej. Jedni schematycznie topią smutki w oceanie whisky, drudzy wyładowują swoją frustracje na rodzinie, a jeszcze inni odnajdują sens zaczytując się w Bukowskim. Ja po prostu zakładam buty, uciekam przed problemami, kieruję się tam gdzie chcę. Rytmiczny oddech, przyśpieszony puls, tup, tup, tup…
Wiele razu mówiłem sobie, że w końcu muszę powiedzieć DOŚĆ, zająć się czym innym, zapomnieć o chłopięcych marzeniach i uświadomić sobie, że sielankowy sen kiedyś się skończy. Pomimo tego, że życie coraz mocniej wciąga w wir rzeczywistości, nie chcę się budzić. Chcę wciąż śnić. Ci co się budzą, giną w czeluściach bezlitosnej rzeczywistości. Lawirujący między snem a jawą widzą więcej, patrzą szerzej, cierpią mniej… Nigdy się nie obudzę. Tak sobie przyrzekłem.
Tup, tup, tup.
Teraz już wiem, że nic innego nie da mi takiej satysfakcji i wewnętrznej samokontroli jak te cyklicznie odgłosy tupania. Nauki buddyzmu głoszą: „Każdy jest panem samego siebie, jest dla siebie oazą. Każdy powinien przede wszystkim zachować kontrolę nad sobą”. Kilkadziesiąt minut tylko dla siebie, obcowanie z naturą i wewnętrzny dialog daje mi poczucie kontroli. Kieruje się dokąd chcę. To moja oaza, mydlana bańka, do której wstęp mam tylko i wyłącznie ja.
Tup, tup, tup.
Współczuję tym, którzy nigdy w życiu nie usłyszeli w myślach rytmicznego tup, tup, tup… Co prawda oni wszyscy biegną. Nie znają jednak kierunku i celu. Biegną bo muszą, biegną bo tak im każą, biegną bo inni też biegną. Znalazłem coś, czego inni nigdy nie znajdą. To moja oaza, mydlana bańka…
Tup, tup, tup.
Jestem uzależniony. Stopień uzależnienia z roku na rok wzrasta w zastraszającym tempie. Niewinnie zasiane ziarno pasji, zakorzeniło się na dobre. Codziennie walczę ze sobą, przekraczam swoje granice i patrzę daleko przed siebie. Co jakiś czas upadam. Boleśnie i z wysokości. Po upadku otrzepuje się i walczę dalej. Inni powiedzieliby, że to forma samobiczowania. Mają rację. Bez bólu nie istnieję, ból kształtuje mój paskudny charakter, pozwala mi być lepszym i silniejszym. To banalne tup, tup, tup odbija się echem, które słyszą wybrani.
Rytmiczne tup, tup, tup odbija się od ścian rzeczywistości i powraca z radosnym okrzykiem szczęścia, celu i poczucia sensu.
Dlatego biegnę ile sił. Chcę słyszeć tup, tup…