„Wolniej!”, „Nie tak dużo!”, „Uważaj na kontuzje!”!
„Panie Władzo ma Pan racje, niestety zdarzyło mi się przekroczyć prędkość…Zdaje sobie sprawę z tego, że było to bardzo nieodpowiedzialne…, że naraziłem innych uczestników ruchu na niebezpieczeństwo, ale jechałem szybko, gdyż… lubię zapier…” – możliwe, że mieliście okazję natknąć się już na ten cytat, a nawet jeśli nie, to już wyjaśniam, dlaczego wrzucam cytat z motocyklisty w tekście o bieganiu. Nic trudnego – ja po prostu też lubię zapier…!
W bieganiu od początku i nieustannie mówi się nam: „Wolniej!”. Oczywiście sprawa nie dotyczy zawodowców ani trenujących dłużej, ale to my amatorzy z niezbyt długim stażem stanowimy gro biegowego boomu. I to my wciąż słyszymy: „Wolniej!”, „Nie tak dużo!”, „Uważaj na kontuzje!” (jakby tak naprawdę można było złapać kontuzję biegając mało i wolno).
Ja rozumiem, że to jest całkiem zdrowe podejście, przynajmniej na początku. Ale nie można ciągle słyszeć zwalniaj, kiedy natura rwie do przodu. Moja krótka biegowa historia, krótka, bo biegam dopiero 3 lata, pokazuje mi, że nie zawsze to wolniej wychodzi na dobrze, a już na pewno często może powodować niezadowolenie.
Swój pierwszy maraton przebiegłem właściwie bez konkretnego planu treningowego. Biegałem 4-5 razy w tygodniu, z czego raz powyżej 20km i tyle, wszystko bardzo wolno, czasem jakieś przebieżki. I wolno, bo wolno, ale maraton przebiegłem. Do kolejnego postanowiłem się konkretnie przygotować. Wziąłem książkę jednego z biegowych guru, wczytałem się, dopasowałem wyniki do tabelki i voila. Plan gotowy. Gdy jednak przyszło co do czego, okazało się, że trening wg tętna prowadzi mnie w takie wolne rejony, że ja już tak nie mogę. Mimo to zmusiłem się i plan wykonałem. Na docelowym maratonie jednak nic z założonego czasu nie wyszło.
Wkurzyło mnie to niemiłosiernie, bo 7 miesięcy wcześniej biegałem bez planu, ot tak nawet nie patrząc na zegarek. I ni z tego ni z owego podczas wolnego wybiegania, które jakimś cudem zmieniło się w szybki bieg, wybiegałem życiówkę na 10km. Postanowiłem więc przebiec oficjalną dychę, by ją jeszcze poprawić. Założyłem konkretny czas, kontrolowałem tempo. I pobiegłem tak jak planowałem – rekord zrobiony. Tylko jeden szkopuł nie dawał mi spokoju, na mecie wylądowałem z zapasem sił. Znowu przez kontrolowanie się i mówienie sobie wolniej, nie przeginaj, bo się zajedziesz. Nie wykorzystałem swoich pełnych możliwości. Koniec z tym!
Nie zachęcam was do rzucenia się na zbyt głęboką wodę, ale odpuśćcie sobie czasem filozofię: „Wolniej, mniej, nie tak ostro” i zróbcie sobie taki hardcore’owy trening. Taki, że serce będzie wyskakiwało wam z piersi, oddech będzie się szarpał i rwał, a do domu wrócicie zajechani. Zobaczycie, że po rozciąganiu i prysznicu będziecie od razu marzyć o następnym takim treningu, bo wasze wewnętrzne biegowe zwierzę czasem też potrzebuje dzikiego polowania. Reklama batonika mówiła o obudzeniu w sobie siły lwa, a ja powiem raczej obudźcie swojego wewnętrznego Bolta.
Cheerio!