Teoria biegania na długi dystans, popularna w latach 70. XX w., powróciła dziś jako mantra biegaczy światowej klasy: aby być lepszym biegaczem, biegaj tyle, ile może znieść twój organizm, tak długo jak się da, a potem odpocznij i zacznij od początku. Brzmi to tak logicznie i praktycznie, że aż wydaje się oczywiste.
Jednak w każdym sezonie i w całej karierze biegowej mamy cykle (pomyśl o Lassem Virénie, który miał zwyżkę raz na cztery lata, akurat na igrzyska olimpijskie w 1972 i w 1976 roku, kiedy wygrywał na 5000 i 10 000 metrów). Czasem musimy stwierdzać pewne oczywistości, aby nie zagubiły się w kakofonii naukowych odkryć i zdroworozsądkowych pewników.
Logika nie zawsze trzyma się ekspertów. Często nawet oni (z każdej dziedziny) obalają logicznie brzmiące stwierdzenia lawiną statystyk i osobliwych badań. Przyjrzyjmy się krótkiej historii teorii: „Biegaj więcej, by biegać lepiej”.
W pierwszej połowie XX w. był w Nowej Anglii pewien pan o nazwisku Clarence DeMar. Wygrał słynny maraton bostoński siedem razy. Wygrałby go jeszcze 2–3 razy, gdyby lekarze nie doradzili mu ograniczenia treningów w celu ochrony przerośniętego mięśnia sercowego (jak się okazało, serce było powiększone z powodu ćwiczeń aerobowych). Clarence, człowiek skryty i często agresywny, trenował dwa razy dziennie z dużymi sukcesami.
Nie był naukowcem, który po długich i wnikliwych badaniach doszedł do wniosku, że dwa treningi dziennie pozwolą mu zostać lepszym maratończykiem. Był drukarzem, który codziennie biegł do pracy i z powrotem, z czystą koszulą pod pachą. Uznał, że dwa biegi dziennie pasują do jego trybu życia. W weekendy biegał na dłuższe dystanse. Pozwoliło mu to zgromadzić wielkie zapasy siły i wytrzymałości, z których korzystał na zawodach. A także docierać bezpłatnie do pracy. Clarence pochodził z biednej rodziny, pracował w internacie i nauczył się nie tracić pieniędzy.
Niektórzy biegacze, z którymi Clarence się ścigał, zaczęli analizować przyczyny jego sukcesu i zaadaptowali niektóre jego metody. Wśród nich znaleźli się John A. Kelley i John J. Kelley. John A. wygrał w Bostonie w 1935 i 1945 roku i trzy razy startował w maratońskiej drużynie USA na igrzyskach olimpijskich.
John J. Kelley (zbieżność nazwisk jest przypadkowa) wygrał w Bostonie w 1957 roku, startował na igrzyskach i wygrał maraton na mistrzostwach AAU w Yonkers aż osiem razy z rzędu. Pomiędzy dwoma Kelleyami legendarny czeski długodystansowiec, Emil Zátopek, ustanowił nowy standard dystansu przebieganego w tydzień. Zátopek do dziś jest jedynym biegaczem, który wygrał na jednych igrzyskach olimpijskich bieg na 5000 metrów, 10 000 metrów i maraton (w 1952 roku w Helsinkach).
W latach 60. XX w. nowozelandzki trener Arthur Lydiard sformułował teorię długich, powolnych biegów jako bazy przygotowującej do treningu wyrabiającego siłę i szybkość. Dokonał tego nie w laboratorium, ale robiąc wpisy do olimpijskiej księgi rekordów. Postawił swoich biegaczy z sąsiedztwa na podium olimpijskim w 1960 roku: Snell wygrał złoto na 800 metrów, Halberg złoto na 5000 metrów, Magee brąz w maratonie.
Również w latach 60. Derek Clayton z Australii biegał oszałamiające dystanse i został pierwszym maratończykiem, który zszedł poniżej 2:11, 2:10 i 2:09. W pewnym momencie krążyły plotki, że Clayton przebiegał 200 mil (320 km) tygodniowo. Zapytałem go o to w 1980 roku.
Eksperymentowałem z przebieganiem dużych dystansów – powiedział – ale nigdy nie doszedłem do 200 mil. Dlaczego miałem dementować te pogłoski? Jeśli biegacze ścigający się ze mną wierzyli w to i próbowali robić to samo, niszcząc formę, to mogłem być tylko zadowolony.
W latach 70. długodystansowcy, absolwenci college’u, uznali, że kombinacja długich biegów i przeprowadzanego od czasu do czasu treningu szybkości na bieżni plus regularne starty w zawodach to puchar ambrozji zapewniający sukces na maratonie. Na igrzyskach olimpijskich w 1972 roku w Monachium amerykańska drużyna zdobyła w maratonie pierwsze miejsce (Frank Shorter), czwarte (Kenny Moore) i dziewiąte (Jack Bachelor). Żadna drużyna narodowa nigdy nie wypadła tak dobrze na olimpiadzie nowożytnej, nawet drużyny z Afryki Wschodniej (Kenijczycy i Etiopczycy). Był to amerykański złoty wiek biegów długodystansowych.
Na poprzednich igrzyskach drużyna USA (Moore, George Young i Ron Daws) dostałaby medal drużynowy, gdyby taki istniał. Na następnych igrzyskach w Montrealu, po szaleństwie z 1972 roku, Amerykanie zajęli miejsce drugie (Shorter) i czwarte (Don Kardong). Mieliby pierwsze i trzecie, gdyby zdyskwalifikowany został zwycięzca – Waldemar Cierpinski11 – za użycie środków dopingujących. Po upadku muru berlińskiego otwarto akta Stasi i świat dowiedział się o dopingu Cierpinskiego. Frank Shorter rozpoczął starania o odebranie medalu Cierpinskiemu i przyznanie go jemu, ale Międzynarodowy Komitet Olimpijski uznał, że minęło zbyt dużo czasu.
Była to niezwykła epoka w biegach długodystansowych w USA. Okres ten trwał do początku lat 80., gdy Amerykanie – Alberto Salazar i Dick Beardsley – stoczyli historyczny pojedynek w słońcu na maratonie bostońskim w 1982 roku. Pierwsze trzy miejsca w Bostonie w 1983 roku zajęli Amerykanie (Greg Meyer, Ron Tabb i Benji Durden). W 1984 roku Joan Benoit-Samuelson wygrała pierwszy maraton olimpijski kobiet w Los Angeles.
W tym momencie bieganie na długie dystanse w Ameryce zaczęło szwankować. W dużej części dlatego, że naukowcy stwierdzili, że maratończyk nie potrzebuje więcej niż 75 mil (120 kilometrów) tygodniowo, by osiągnąć światowy poziom. Ekstrawagancje poprzedniej dekady, gdy maratończycy regularnie biegali po 120 mil (192 kilometry), a czasem eksperymentalnie 150 mil (240 kilometrów) lub nawet 200 mil (320 kilometrów), zostały ukrócone i oczernione przez teoretyków biegania. Udział (i wygrana) w maratonie miały już nie być sztuką uprawianą przez kreatywnych artystów i takich trenerów, jak Arthur Lydiard, Ernst van Aaken, Bob Sevene, Bill Squires i innych. Miały być podyktowane przez ścisłe, naukowe reguły i pulsometry.
Fragment pochodzi z książki „Biegać mądrze” autorstwa Richarda Benyo. Książkę można zamówić na stronie wydawnictwa Inne Spacery.