Bieganie stało się tak popularne, że przestało nas dziwić to, jakich ludzi spotykamy na trasach. Od zwykłych, niczym nie wyróżniających się pasjonatów, po osoby publiczne, a nawet gwiazdy telewizyjne. Bieganie jest dla każdego. I każdy z pewnością zauważa efekty, jakie osiąga dzięki treningom. Nie tylko poprawę kondycji fizycznej czy psychicznej, ale i wewnętrzny spokój, który pomaga odnaleźć się w życiu codziennym.
Tym razem pomęczyłam pytaniami osobę o nadzwyczajnej wytrwałości. Z racji wykonywanego zawodu musi być silny i zawsze gotowy do działań. Roman Polko – generał Wojska Polskiego, doktor nauk wojskowych, dwukrotny dowódca GROM, doradca ministra MSWiA ds. zwalczania terroryzmu i zastępca szefa prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Przy tak odpowiedzialnych obowiązkach trzeba wykazać się niesamowitym charakterem. Gen. Roman Polko z pewnością jest osobą nietuzinkową. Ponadto w tej sile i determinacji potrafi wciąż być ludzki, z sercem na dłoni i przede wszystkim z wielką pasją do życia.
Jako Generał Dywizji Wojska Polskiego jest Pan autorytetem dla wielu ludzi. Jakie cechy powinien posiadać Generał?
Jak każdy lider, powinien wiedzieć czego chce, jak to zrobić i umieć przekonać do tego ludzi. Do tego potrzebne są mu wiedza, doświadczenie – punkty nawigacyjne, odwaga i … zgrany zespół, bez którego lampasy generalskie są niewiele warte.
Cechy te miał Pan w sobie od zawsze? Czy kształtowały się z czasem, na przestrzeni lat i różnych doświadczeń?
Każdy rodzi się z pewnymi predyspozycjami, ale bez pracy i podejmowania kolejnych wyzwań można pozostać na tym podstawowym poziomie. Uczyłem się od swoich podwładnych, kooperantów, szefów – także tych, którzy swoją postawą pokazali mi, jakim liderem nie chcę być. Te cechy zaszczepiali mi też ludzie, z którymi spotykałem się podczas swojej służby w różnych zakątkach świata. Kształtuje nas zmieniająca się rzeczywistość, nowe technologie, informatyzacja, sieciowe systemy zarządzania… no chyba, że jesteśmy odporni na wiedzę i nie do zajechania.
Jak każdy żołnierz, o formę musi Pan dbać. Czy bieganie stało się taką właśnie formą?
Bieganie przygotowuje nas do wszystkiego, to podstawa. Podczas kursu spadochronowego w USA, sprawdzian naszej zdolności do skoków nie polegał na badaniach tętna i rozmowie z lekarzem – jak to się czyni w Polsce, ale musieliśmy przebiec w określonym czasie trzy mile.
Czym jest dla Pana bieganie?
Pasją, przyjemnością i sposobem na spędzanie wolnych chwil w dobrym towarzystwie – podczas różnego rodzaju imprez biegowych. Na co dzień bieganie daje mi możliwość oderwania się od wszystkiego i przemyślenia spraw, które w zaciszu lasu łatwiej rozwiązać niż z perspektywy biurka.
W środowisku biegaczy mówi się, że stał się Pan jednym z nas – wielkim pasjonatem tego sportu. Z tą różnicą, że wybiera Pan bardziej wymagające starty. Jak jest w rzeczywistości? Jakiego rodzaju biegi Pana interesują?
Myślę, że rozwijam się jak wielu biegaczy: najpierw krótsze dystanse, później maraton i różnego rodzaju biegi przygodowe, a w końcu coś ultra. Góry, w których najczęściej organizuje się takie biegi, wciągają, dlatego w tym roku to były aż trzy ultramaratony.
Jak rozpoczęła się Pana przygoda z bieganiem?
Zaczęło się od Jarka Szoty, z którym służyłem razem w GROM-ie. Opowiadał mi o próbach reaktywacji maratonu warszawskiego, tym samym przygotowując się do niezalegalizowanego, partyzanckiego biegu. Pozazdrościłem mu i postanowiłem w kolejnym roku sam wystartować. Dzięki niemu poznałem paru ludzi, dla których bieganie było już pasją. Pozbyłem się wszelkich wątpliwości i w 2003 roku zaliczyłem pierwszy maraton.
Nie ma Pan kłopotu z godzeniem obowiązków zawodowych z treningami i przygotowaniami do startów?
Kiedy próbowałem trzymać się profesjonalnej rozpiski biegowej – były kłopoty. Jednak od chwili, gdy zacząłem słuchać własnego organizmu i korzystać z każdej sposobności do treningu, sytuacja zdecydowanie się poprawiła. Sytuacja, nie wyniki, ale przecież w tym wszystkim nie chodzi o bicie wyśrubowanych rekordów – zostawmy to zawodowcom. Dla chcącego, nie ma nic trudnego. Widziałem górników biegających w nocy, bo w dzień nie mieli czasu. Sam startowałem na Hawajach po wielogodzinnej podróży samolotem: lądowanie 1.00, start 5.00 (25km), konferencja 12.00.
W związku z wykonywaną funkcją charakteryzuje się Pan niesamowitą wytrwałością i siłą psychiczną. Ciężko zatem wyobrazić sobie momenty zwątpienia na trasie. Miewa Pan sytuacje, w których chce się rzucić butami o asfalt i zwyczajnie dać sobie spokój?
Służba wojskowa przede wszystkim nauczyła mnie dystansu do siebie i tego, że czasem trzeba odpuścić. Ale nie wtedy, gdy w pobliżu jest partner, odwieczny wróg, z którym zawsze rywalizujesz o zwycięstwo! Krzysiek Kosedowski w Warszawie, Paweł Januszewski w Lublińcu (Katorżnik)… A tak serio, to jak każdemu przytrafia mi się ściana, szczególnie wtedy, gdy cykl treningowy nie był odpowiedni do dystansu, z którym przyszło się zmierzyć, ale nie aż taka, żeby ciskać butami o asfalt. Odbieram to raczej jako lekcję pokory i działa to na mnie mobilizująco.
Jaki start wspomina Pan najlepiej, a jaki najgorzej?
Najlepiej – pierwszy start w Biegu Katorżnika w Lublińcu organizowany przez mój klub META wspólnie z Jednostką Komandosów. Udało mi się do niego zmobilizować cały zespół z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, a nawet własną żonę – Paulinę w zastępstwie śp. Ministra Stasiaka, który w ostatniej chwili ze względów zdrowotnych się wycofał. Miałem niezły wynik, zakwalifikowałem się nawet do finału. Najgorzej, to chyba tegoroczny ultramaraton BUT w Beskidach. Widoki przepiękne, ale organizacja… Organizatorzy – biegacze przyjmując własne standardy działania jako standard, zaufali kooperantom i w efekcie zostali na swojej stronie zmiażdżeni przez uczestników tej imprezy, którzy albo pogubili się na trasie, albo psioczyli, że nie było obiecanych punktów odżywczych albo przeżywali szok na mecie, na której nikt na nich nie czekał.
Ile ma Pan na koncie biegów? Liczy to Pan w jakiś sposób, czy nie przywiązuje do tego większej wagi?
Liczę tylko maratony i ultramaratony – mam ich ponad 30. Kolekcjonuję też medale – pamiątki z tych biegów i cenię je sobie bardziej, niż te wojskowe zwane w naszym żargonie „licznikiem” (bo dostaje się je po iluś tam latach służby) czy też „zagłuchą” (bo dostaje się je zamiast spodziewanego awansu).
Na co dzień jest Pan mężem, ojcem, kumplem. Jak wygląda życie Generała poza murami wojska? Jakie są Pana marzenia?
Aktualnie to praca za biurkiem – prowadzę zajęcia w kilku uczelniach, trochę społecznej aktywności: spotkania z weteranami – w tym roku także z tymi w USA, w amerykańskiej Częstochowie, ze strzelcami, z dziećmi, czas spędzony z córką Dominiką (5lat) i synem Krzysztofem (3 lata), wspólne pisanie książki z żoną i nasze krótkie zagraniczne wypady, które uwielbiamy. Ostatnio był to wypad do Dublina, a przy okazji zaliczenie tam maratonu, a w przyszłym roku planujemy Jerozolimę i oczywiście też maraton. Mam to szczęście, że Paulina wspiera mnie w realizacji moich pasji i przez to marzenia się spełniają.
Gdyby miał Pan zmotywować osoby, które mają zbyt mało wiary w siebie, by dążyć do celu i spełniać marzenia, co by im Pan powiedział?
Nie od razu zostałem generałem, najpierw zapoznawałem się z różnymi technikami sprzątania korytarza: trocinami, cegłą, szarym mydłem, później dowodziłem drużyną, plutonem specjalnym, a po kilku latach już 142 żołnierzami w byłej Jugosławii. Krok po kroku, konsekwencja, determinacja i wiara w sukces pozwalają go w końcu osiągnąć.
Książka, o której Pan Generał wspomina to „Szefologika”, która ukazać się ma już na początku 2014 roku. Odsłoni więcej ciekawostek z życia zarówno samego Romana Polko, jak i jego żony Pauliny. Mimo ogromu pełnionych funkcji, jest to swój człowiek. Pełen ciepła i dystansu do siebie. Jak każdy biegacz! A wszyscy wiemy, że biegacze to fajni ludzie.