Biegałem: nago, boso, z widłami, bez wideł. Przebiegłem 10 km w garniturze, z sali weselnej do domu. Dlaczego? Bo nie mogłem iść. Ostatnio ścigam się z czasem, a niedawno uganiam się za pewną uroczą brunetką. Nie raz stawałem w szranki z Warszawskim tramwajem, a chlebem powszednim jest dla mnie poranny sprint do Szybkiej Kolei Miejskiej. W swoim życiu biegałem w różnych okolicznościach, natomiast nigdy nie ścigałem się po schodach. W tę sobotę zaliczyłem swoje 37 pięter w życiu. Pokrótce opowiem Wam o moim pierwszym razie. Bieg na Rondo 1 to szalenie ciekawe doświadczenie. Szkoda, że piecze mnie do tej pory…
Kilkanaście dni temu przekonałem się, co to znaczy przebiec maraton bez przygotowania. W tamtym tygodniu podjąłem decyzję, że wystartuję w biegu po schodach. I tutaj Was zaskoczę, bo tym razem nie podszedłem do biegu lekceważąco. Codziennie wbiegałem do swojego pokoju (kilka razy dziennie), który mieści się na pierwszym piętrze.
Dzięki pracy na pełen etat, dorobiłem się własnej karty miejskiej i dojeżdżam do pracy metrem. Nigdy nie stoję na ruchomych schodach, zawsze schodzę lub wbiegam lekkim truchtem, nawet jeśli w mojej torbie treningowej oprócz butów i stroju do biegania, znajdują się przedmioty codziennej potrzeby tj. cukier, mąka, olej, napalm czy skrzynka z narzędziami. Uznałem, że po takim przygotowaniu, z palcem w nosie poradzę sobie z 37 piętrami wieżowca Rondo 1. Doświadczeni schodowi specjaliści radzili mi, bym zaczął naprawdę bardzo spokojnie, bo te kilkanaście pięter to nie w kij dmuchał. Oczywiście zrobiłem dokładnie na odwrót i “ruszyłem pierwsze piętra”, niczym wyścigowy koń. Poradziłem sobie całkiem nieźle, ALE niestety po 15 piętrach, które pokonałem bezproblemowo, zaczęły się schody (BOMBA!). Z konia wyścigowego przepoczwarzyłem się w konia po wielkiej Pardubickiej, i z każdym kolejnym schodkiem sapałem coraz ciężej. Nogi stały się okropnie ciężkie, a każdy kolejny schodek był drogą przez mękę. Na 20 piętrze powiedziałem sobie, że to schody do nieba i za kilka chwil dobiegnę do raju. Na 25 piętrze nie pobudził mnie nawet widok pięknego anioła, który należał do zespołu organizacyjnego i zabezpieczał trasę. Na 30 piętrze było mi wszystko jedno, na 35 zobaczyłem ciemne plamy przed oczyma. Na 36, nie mogłem wytrzymać i postanowiłem podziwiać trasę pieszo. Ujrzałem piękne, wygładzone ściany i metalowe poręcze w energicznym kolorze. Niesamowite przeżycie. Na 37 piętrze czekał mnie dobieg do mety, który z perspektywy obserwatorów musiał wyglądać przekomicznie. Po wbiegnięciu na tyle schodków, moje mięśnie kompletnie zwariowały, poczułem się jakby ktoś przyłożył mi kijem golfowym w nogi. W konsekwencji ostatnie metry pokonałem kaczym biegiem i padłem na pysk za metą. Uczucie zmęczenia porównywalne do biegu na 800 m. A co czekało mnie za metą?
Uczucie przepalonych płuc, kaszel i… niesamowity widok na Warszawę! Naprawdę warto było się zniszczyć. Płuca pieką do dziś…
A tak jeden z najlepszych schodobiegaczy na świecie, ćwiczy siłę biegową. Nie uwierzycie, ale Piotr Łobodziński zrobił 1000 przysiadów ze mną na plecach (i to przed finałem!). Podejrzewam, że to właśnie przez to zakończył rywalizację na 4. miejscu… A tak na poważnie, to Piotrek kilkanaście dni temu złamał nogę i został wyłączony z treningów. Mimo tego ścigał się z najlepszymi do samego końca. Ma chłopak zdrowie 😉
Relacja kobiecym okiem
Po pierwsze – mega cieszę się, że zdecydowałam się przejechać te 250km i wziąć udział. Wcześniej nie planowałam startu, bo nawet nie miałam pojęcia, że odbywają się takie zawody, ale po wygraniu pakietu startowego na treningbiegacza.pl decyzja była natychmiastowa. Do zawodów zostało kilka dni, więc nie miałam nawet czasu się przygotować – jedynie zrobiłam sobie w parku kilka rundek po schodach, w górę i w dół. Poczytałam też trochę o technikach i obejrzałam kilka filmików w necie. Chyba było warto, bo osiągnęłam chyba dobry wynik, jak na pierwszy raz i brak przygotowania (a biegam w ogóle od niedawna).
Eliminacje kobiet przeszłam na piątym miejscu z czasem 6’19”. Nie sądziłam, że w ogóle dostanę się do finału, więc był to dla mnie spory szok. Biegłam w ostatniej serii, więc wizja wbiegnięcia na szczyt jeszcze raz, w przeciągu pół godziny była przerażająca i nawet myślałam, że odpuszczę i pobiegnę w tym finale tylko pro forma, ale widocznie na starcie finałowym poziom adrenaliny wyzwolił we mnie kolejną falę walki, bo pobiegłam jeszcze szybciej i z czasem 6’13 dobiegłam jako szósta! Radość nie do opisania. :]
Co do samego biegu – nie miałam pojęcia czego się spodziewać. Wiedziałam, że będzie ciężko i że najbardziej dotkliwy będzie ból w klatce piersiowej. Rzeczywiście tak było – kłucie w płucach o sile jakiej nigdy wcześniej nie czułam, z resztą nie zeszło od razu po biegu, tylko utrzymywało się jeszcze przez jakiś czas. Za to spodziewałam się dużo gorszej reakcji w mięśniach, ale widocznie obrałam dobrą technikę – szybkie wchodzenie po 2 stopnie + podciąganie się oburącz za poręcz po lewej stronie, przy każdym kroku. Chyba dzięki temu udało mi się rozłożyć ciężar na całe ciało i uniknąć totalnego wyczerpania glikogenu w mięśniach, bo nawet nie mam zakwasów (mimo że mięśnie przedramion wczoraj już po biegu eliminacyjnym dawały w kość i bałam się, że w finale ta technika już się nie sprawdzi po takiej krótkiej przerwie). Najbardziej wzięłam sobie do serca prostą radę, na którą się natknęłam gdzieś w Internecie – nie zatrzymywać się i starać się utrzymać stałe tempo. Cały czas powtarzałam sobie to w myślach, oczywiście do któregoś tam piętra, bo od pewnego momentu (gdzieś pomiędzy 20-tym a 30-tym piętrem) już sobie chyba nic nie myślałam, tak jakby mózg został odłączony od reszty ciała – i dobrze, bo została już tylko wola walki i chęć poznania swoich limitów. Ale było oczywiście bardzo bardzo ciężko. Myślę, że dotknęłam pierwszy raz w życiu fizycznych granic swojej wytrzymałości i chyba bieganie po schodach tym różni się od innych biegów, że się do tych limitów dochodzi bardzo szybko – po kilku minutach, a jak wystartuję się za szybko, to pewnie nawet i po minucie. Na spokojny start też trzeba zwracać uwagę. Zbyt szybkie wbiegnięcie na pierwsze piętra gwarantuje totalny brak sił na dalsze. Ja chyba od samego początku starałam się nie biec, tylko bardzo szybko wchodzić i dzięki temu udało mi się nie stracić tempa.
Finał oczywiście był jeszcze bardziej wyczerpujący, ale też mobilizacja większa, tym bardziej, że dwie zawodniczki nie stawiły się na start i wizja zajęcia jednego z pierwszych sześciu miejsc była dość realna. No i oczywiście wielki szacun dla zawodników i zawodniczek, którzy ukończyli bieg z tak dobrymi wynikami. Szczególne gratulacje należą się Annie Ficner, która pokonała faworytkę Cristinę Bonacinę z Włoch. Organizacja biegu w porządku, chociaż parę rzeczy do poprawki. Moim zdaniem coś nie tak z nagłośnieniem – nie rozumiałam prowadzącego przez większość czasu, telebimy też trochę zawodziły – nie dość, że ekran cały czas irytująco falował, to jeszcze wyniki zmieniały się za szybko i jakoś tak chaotycznie. Chyba lepszym wyjściem, byłoby wyświetlanie samych wyników na osobnym ekranie – wtedy mogłyby się zmieniać wolniej, ale byłyby dostępne przez cały czas. Przydałoby się też na ekranie z wynikami zaznaczanie w jakiś sposób osobno kobiet i mężczyzn (np. w nawiasie informacja które miejsce zajmuje dana kobieta / mężczyzna w swojej kategorii, np. K1). Przed samym finałem, można by również zostawić listę zawodników zakwalifikowanych do finału na ekranie aż do czasu startu. Super, że wyniki były na bieżąco dostępne w Internecie. I myślę, że odstęp czasowy pomiędzy ostatnią serią kwalifikacyjną, a finałem, powinien być większy niż planowane 15 minut. 30 minut to minimum – organizm długo wraca do normy. Pozostałe rzeczy raczej bez zarzutu. Wprawdzie z szatni damskiej zniknęły moje buty, ale wina oczywiście nie leży po stronie organizatora – sądzę, że mogła je sobie wziąć jedna ze startujących. Było na prawdę świetnie. Wracam za rok na 100%, tylko tym razem przygotowana.
– Emilia Lany