Spis treści
Jedni biegną po więcej, inni, by zredukować swoje życie do minimum. Bieganie na czas vs bieganie dla przyjemności bycia w ruchu – to chyba najczęściej wskazywana różnica w postawie biegaczy. Ale czyż w obydwu nie chodzi o to samo? O próbę własnego charakteru, który – jak wiadomo – każdy ma inny. I tak jak radość odczuwamy z zupełnie różnych powodów, tak i biegamy na odmienne sposoby, by poczuć wszystko to, co konstytuuje naszą obecność w świecie: energię, euforię, sens, swoje granice i możliwość zmiany.
Biegam z sąsiadką: dobrą koleżanką, byłą zawodniczką w wioślarstwie, w zasadzie można rzec – z ukształtowanym sportowcem. Ja – amatorka, która zaczęła przygodę z bieganiem w stylu Phoebe z “Przyjaciół”, a i do dzisiaj łapię zadyszkę i zdarza mi się truchtać z kolką pod prawym żebrem. Obydwie jednak znajdujemy wspólny rytm, choć przyświecają nam rozbieżne motywacje.
Źródło: https://www.youtube.com/watch?v=E_0Ta_DIWuU
Wygrać, czyli nie poddać się
Gosia ma zaczipowany nawyk trenowania. W życiu skupia się na planowaniu, wyznaczaniu celów, realizowaniu zadań, kontrolowaniu swoich postępów, by ostatecznie co jakiś czas wygrać ze sobą samą. Ma bowiem potrzebę być coraz lepszą wersją samej siebie. Bieganie na czas jest jednym ze sposobów, by tej własnej siły i potencjału doświadczać. W jej przypadku bieg na wynik nie polega wyłącznie na pokonaniu trasy w jak najkrótszym czasie, za to zawsze oznacza, że przemierza całą zaplanowaną trasę co do centymetra. I don’t stop, when I’m tired, I stop, when I’m done – znacie to? Świadomość, że nie odpuściła, że wyrobiła normę tempa i odległości, jest pokarmem jej duszy. Wygrać to znaczy nie poddać się i zrobić to do końca. A żeby zaliczyć finisz w ten sposób, trzeba wypracować strategię na przetrwanie kryzysu podczas biegu. Gosia kilka takich trików zna i łata nimi moje deficyty psychiczne na ósmym kilometrze, gdy zmęczenie podsuwa pokusę zatrzymania się, a poziom endorfin już zadowalająco mi skoczył. I wtedy nasz wspólny trening daje mi cenną lekcję: przekonuję się jak wsparcie drugiego człowieka może pomóc nam dojść tam, gdzie nie ośmielamy się zakładać, że możemy dotrzeć – zarówno w biegu, jak i w życiu. Warto mieć tę refleksję z tyłu głowy, nawet jeśli już przy sznurowaniu butów do biegania ma się zupełnie inne założenia co do celu biegu.
Życiobieganie, endorfiny i więź ze światem
Inne mam ja. Osobiście biegnę przed siebie. Liczy się dla mnie przełamanie własnego oporu, lenistwa i moment, kiedy mięśnie i oddech złapią ten sam rytm. Bo wtedy dzieją się rzeczy dla mnie najważniejsze – mogę zanurzyć się we własnym istnieniu, usłyszeć swoje myśli, jak harmonizują z szelestem wiatru w drzewach i z odgłosami miasta z daleka. I kiedy koordynacja pracy kończyn i płuc przebiega już bez udziału mojej woli, bo ciało samo mi sprężynuje (po prostu włącza tempomat), to umysł nie musi wtedy pilnować tych wszystkich interwałów i podbiegów, jest wolny!
I to też jest bieganie na czas, a ściślej – na zatrzymanie czasu; swoista hibernacja, unieruchomienie świadomości tu i teraz.
Jednostajność ruchu wprawia myśli w stan nieważkości – oderwane od obowiązków, listy telefonów i maili do wykonania, trudności do rozwiązania, zaczynają orbitować wokół doznań zmysłowych, jakich przyroda i wysiłek dostarczają skórze i mięśniom. Wraca poczucie wdzięczności światu, że oto mam sprawność, która pozwala mi biec przed siebie tak, że nic mnie nie zatrzyma, że w jakimś sensie jestem niezniszczalna. Przedłużam bieg na tyle, by utrwalić w sobie ten stan i zabrać ze sobą do domu, do pracy, do dzieci. Czasem trwa to przez kolejne 5 kilometrów, czasem uczucie jest tak mocne, że zatrzymuję się w tym ułamku olśnienia i wracam niespiesznym marszem do codzienności.
Terapia biegowa
W bieganiu dla endorfin jest pewna moc terapeutyczna. Oczyszcza umysł ze złogów, otwiera przestrzeń dla konstruktywnych myśli. Każdy może w ten sposób wydobrzeć z pospolitej chandry albo odreagować trudny dzień. Niektórym regularne bieganie pomaga pokonać nawet stany depresyjne i zaawansowane choroby.
Słyszeliście o Diane Van Deren? Ta 58-latka cierpiała na gwałtowne ataki bólu do utraty przytomności; leczyła się biegając – odczytując symptomy ataku, ubierała buty i wybiegała na długie kilometry. Nigdy nie doznała napadu choroby w trakcie biegania. Wystarczyło, że nasłuchuje swojego ciała, by je zacząć powoli uzdrawiać. Do dziś nie robi żadnych pomiarów wydajności swojego organizmu podczas biegu. Miarę jej tempa wyznacza rytm bicia serca – gdy odnajduje w nim właściwe takty, biegnie dalej, bez końca… Rozbiegała się do tego stopnia, że teraz biega ultramaratony na co najmniej 160 km. W 2009 roku wygrała Yukon Arctic Ultra, czyli 300-milowy bieg będący zmaganiem się z ciemnością, głębokim śniegiem, zimnem i samotnością.
Bieganie na czas i bieganie dla przyjemności – awers i rewers jednej monety
I tu pojawia się konkluzja, że udział w tak ekstremalnym biegu, na dodatek z takim finałem, sam w sobie jest aktem życiowej odwagi, życiówką sensu stricto. Jest nie tylko wszystkim tym, po co ja biegnę, ale i jest także wszystkim tym, czego w bieganiu szuka Gosia. Gdy biegam sama, osiągam satysfakcję z samego złapania kontaktu ze swoim ciałem, światem i byciem. Kiedy biegam z Gosią – rozumiem jej ekscytację lepszym wynikiem treningowym i ten stan sytości, która wypełnia każdą komórkę jej ciała. Bo jej bieganie na czas to również jest sprawdzanie własnych granic i rozpoznawanie siebie. A dzięki takiemu testowaniu wiemy, gdzie się zaczynamy i gdzie kończymy.
Przykład Diane Van Deren pokazuje, jak bieganie może stać się drogą do autoidentyfikacji – budowania swojego miejsca w świecie i na osi własnej historii: kim byłam/byłem, gdzie jestem, dokąd zmierzam. Zarówno bieg na czas jest hartowaniem ducha, jak i bieg dla endorfin jest próbą charakteru. W obydwu przypadkach świętujmy więc nasze prywatne zwycięstwa.