“50 Twarzy Greya” to intrygujący tytuł książki, o której mówi cała Polska, a przynajmniej tak wynika z mojej wnikliwej obserwacji rzeczywistości. Jestem wyśmienitym ignorantem, kompletnie zafiksowanym w swoim własnym świecie, nie oglądam TV, nie interesuję się polityką, ani tym bardziej nie śledzę życia matki Madzi. O kilkudziesięciu twarzach Greya nie chciałem słyszeć, ani nie chciałem poznać żadnej z nich, ale życie postanowiło zadecydować za mnie i chcąc nie chcąc z książką zapoznałem się. Bo skoro nawet pani sprzedająca znicze przy cmentarzu wie, to i ja wiedzieć muszę. Niech stracę!
Zanim zdobyłem lekturę, nic o niej nie wiedziałem. Poza tym wychodzę z ogólnego założenia, że jeśli kampania reklamowa prowadzona wokół książki budżetowo przekracza PKB średniego państwa w Afryce, to musi to być nic innego jak ładnie opisany proces ludzkiej defekacji, ubrany w kolorowy marketing. Jako ignorant, ale niezabetonowany ignorant, postanowiłem mimo wszystko zburzyć swoje dotychczasowe myślenie i sięgnąłem po książkę. W skrócie dałem jej szansę i poszedłem za głosem tłumów, bo w końcu miliony much nie mogą się mylić. A tak naprawdę zwyczajnie w świecie liczyłem na miłe zaskoczenie.
Co dalej?
Powiem tylko tyle, że dobrnąłem do 200 strony, co i tak uważam za spory wyczyn. Silenie się na przebrnięcie przez kolejny rozdział uznałem za stratę czasu, bo równie dobrze mógłbym osiągnąć ten sam efekt oglądając niemiecki film pornograficzny z czeską tirówką. Głębia i refleksja godna paprykarza szczecińskiego, o którym marzą miliony głodnych Polaków.
I teraz z perspektywy tego, że piszę recenzję butów biegowych, wnikliwy czytelnik zapyta, co do cholery ma twarz pana Greya do testów najnowszego dziecka Nike o nazwie Flyknit Lunar 1? Ma i to całkiem sporo. Albo nie ma w ogóle.
W przypadku książki, nie oceniam jej po okładce, ani tym bardziej po pierwszych rozdziałach. Już kilka razy w swoim krótkim czytelniczym życiu miło się zaskoczyłem, kiedy po 400 stronach ‘’miziania’’ po pleckach, autor wbił mi siekierę w czoło i zaskoczył rozwijającą się akcją na tyle, że miałem noc z głowy. Z kolei w przypadku butów do biegania nie jestem tak zachowawczy i przyjmuję zasadę “brutalnego pierwszego kontaktu”.
Jeśli po pierwszych kilkuset metrach przebiegnięcia się w nowych butach czuję, choć delikatny dyskomfort, to grzecznie odkładam buty do pudełka i życzę im powodzenia na innych stopach. Kropka. Zero jedynkowe myślenie. Bieganie jest dla mnie sferą sacrum, to czas, który ma stać przede wszystkim pod znakiem komfortu i masażu nie tylko mięśni, ale przede wszystkim mózgu. Nie chcę odwracać swojej uwagi od tego, co ważne, rozpraszając się obcierającym czy zwyczajnie niewygodnym butem. Jak na tysiące kilometrów, które mam w nogach i pewne przemyślenia związane z podejściem do sprzętu sportowego, nie chcę trwonić czasu na jakiekolwiek “docieranie się” czy “rozchodzenie butów”.
Dobre buty do biegania (dobre, to znaczy idealnie leżące na twojej stopie, a przede wszystkim NIEPRZESZKADZAJĄCE w biegu) powinny od pierwszego kontaktu z twoim ciałem tworzyć spójną całość. Kiedyś mój znajomy sprzedawca (ze sklepu biegowego oczywiście), podzielił się ze mną pewną anegdotą, która choć wysokich lotów nie jest (bo o miłości…), to wg mnie powinna być sztandarową zasadą trafionego doboru butów do biegania.
W skrócie: Spłycona definicja miłości na przykładzie mężczyzny. Tło historii: Mężczyzna szukający potencjalnej partnerki.
Filtr mężczyzny: Koleżanka z pracy – odpada. Nie dość, że pasztet, to na dodatek z kajzerką w głowie. Koleżanka koleżanki z pracy – pobiegałbym. Dobra sztuka, ale jednorazowa, bo w głowie też kajzerka.
Przypadkowo poznana kobieta w metrze początkowo niezwracająca na siebie uwagi. Po nieplanowanej wymianie zdań, dochodzisz do wniosku, że ma coś w sobie. Dojeżdżasz do końca stacji i musisz wysiąść. Szybko bierzesz numer. Umawiasz się. Po drugim spotkaniu nie wiesz, dlaczego, ale czujesz, że to jest to – jest chemia i chcesz fizyki. Amor strzelił ci w plecy!
I tak samo z butami biegowymi. Jeśli zachwycisz się wygodą już na początku i stwierdzisz, że buty mają to coś – nie zastanawiaj się i bierz (pod warunkiem, że przebiegłeś w nich co najmniej kilkaset metrów). W moim przypadku ta zasada sprawdza się znakomicie, ale znam przypadki osób, które pomimo przedstawionego przeze mnie punktu widzenia, po kilku treningach zawiodły się na butach. Są to jednak marginalne przypadki.
Jak było w przypadku Nike Flyknit Lunar 1?
Pierwsze odczucie było jak najbardziej pozytywne. Buty, pomimo niemęskich kolorów, prezentują się bardzo okazale i nie wstydziłbym się w nich pójść nawet na kawę do Empik Cafe. Wygląd to jednak sprawa zdecydowanie drugorzędna i zależna od gustu. W każdym razie test “brutalnego pierwszego kontaktu” zdały pozytywnie. Po kilkuset metrach biegu na bieżni, czułem się w nich naprawdę dobrze.
Prawdziwy test przyszedł w trakcie biegu terenowego. Tutaj było już nieco gorzej, ale nie ze względu na nawierzchnię, ale pogodę. Jako że Nike Flyknit Lunar 1 do testów dostałem w lutym, to i test musiał się odbyć w zimowej aurze. Z oczywistych względów, jak to zimą bywa, w mojej szufladzie można znaleźć nie stopki, nie cienkie rajstopki tylko grubsze, zimowe skarpety. Założyłem, więc całkiem ciepłe skarpetki i wsunąłem stopy w Lunary. Do tego momentu było wszystko w porządku. Schody zaczęły się robić po 5 kilometrze biegu – buty po prostu mnie uwierały. Wnioski? Nike Flyknit Lunar 1 to buty, w których nie możesz biegać mając na sobie grubą skarpetkę! Skoro z założenia mają to być buty perfekcyjne dopasowanie do stopy, to trzeba dać tym butom możliwość dopasowania się do skóry stopy, a nie do skarpetki na skórze.
Idąc tym tokiem rozumowania, wziąłem Flyknity na bieżnię mechaniczną i założyłem je na bose stopy. Po dobrych doświadczeniach z Nike Flyknit Racer (pierwsze buty Nike wykonane z innowacyjnej, bezszwowej technologii Nike), nie obawiałem się tego eksperymentu (w Racerach nie doświadczyłem żadnych obtarć nawet po 20 kilometrowym biegu). Na taki luksus możemy sobie pozwolić jednak tylko zimą… I tutaj obnażamy jeden z minusów biegania w Flyknitach – w nich pobiegasz sobie jedynie latem lub wiosną (ze względu na siateczkowatą cholewkę).
Na bieżni było zdecydowanie lepiej, choć delikatny dyskomfort i tak czułem. Mam dość “mięsistą” stopę z delikatnym płaskostopiem, więc być może mój problem jest związany z osobniczymi uwarunkowaniami. Jednak po rozmowie z kilkoma innymi posiadaczami jednoszwowych Lunarów, wioski są dość jednoznaczne – to idealne buty, ale dla tych z wąskim typem stopy. Jeśli masz wysokie podbicie również nie myśl o Flykniach, jako twoich butach do biegania.
Niezależnie od subiektywnych odczuć, chciałbym pogratulować NIKE świetnego pomysłu na zadowolenie klienta i możliwie jak najlepiej spersonalizowane buty do stopy biegającego. To wszystko dzięki urządzeniu o nazwie Boot Steamer. Z tym technologicznym dziwolągiem spotkałem się w jednym ze sklepów. Boot Steamer to urządzenie, które służy do idealnego dopasowania butów z serii Nike Flyknit. Za pomocą pary wodnej włókna, z których wykonane jest obuwie, kurczą się i po nałożeniu na stopy idealnie się do nich dopasowują. Żelowy okład schładza cholewkę utrwalając jej finalny kształt. Dzięki temu urządzeniu Nike FlyKnit są dopasowane do stopy tak jak żadne inne buty biegowe.
Wszystko pięknie, tylko żałuję, że sam nie mogłem skorzystać ze steamera. Kto wie, czy gdyby nie dopasowanie butów idealnie do mojej stopy, uniknąłbym delikatnego poczucia dyskomfortu? Wedle zapewnień sprzedawców, na pewno… Hmm…
Podsumowanie – Nike Flyknit Lunar 1 to buty raczej nienadające się do biegania zimą i w trakcie kapryśnej pogody. Nie polecam tych butów osobom z wysokim podbiciem i szeroką stopą. But sam w sobie dobrze trzyma się stopy dając wysokie poczucie stabilizacji oraz dopasowania do stopy dzięki bezszwowej cholewce. Elementy czarnej gumy na podeszwie, umieszczone w strategicznych miejscach stopy sprawiają, że buty dobrze trzymają się śliskiej i mokrej nawierzchni. Dużym atutem butów jest podeszwa, która w trakcie biegania zachowuje się bardzo dynamicznie. Jedynym mankamentem pianki lunaron, z której zbudowana jest pięta, jest jej dynamika. Po dopiero 200 km wybiegań, w Flyknit tak naprawdę zacząłem odnosić wrażenie, że pianka zamiast sztywności daje mi wystarczającą amortyzację przy jednoczesnym zachowaniu dynamiki, (jako że biegam ze śródstopia). Buty na pewno są godne polecenia ze względu na swój design i nowoczesną kolorystykę, ale mi nieszczególnie przypadły do gustu. Sądzę, że to nie są buty dla każdego, dlatego z całego serca polecam uprzednie przymierzenie butów, przed podjęciem decyzji o zakupie. Kupowanie Flyknitów przez internet bez dotychczasowych doświadczeń z tym modelem butów może być wysoce ryzykownym zagraniem.
A poza tym… Trzeba pamiętać, że to nie buty biegają. Biega nasza głowa!