Spis treści
Wybuch pandemii koronawirusa w 2020 roku wstrząsnął rynkiem imprez sportowych, w tym biegowych. Przełożone zostało największe sportowe wydarzenie na świecie, czyli Igrzyska Olimpijskie, które miały się odbyć w 2020 roku w Tokio. Wprowadzone na całym świecie obostrzenia, w tym nakaz zachowania dystansu społecznego, jak również ograniczenia w gromadzeniu się oraz podróżowaniu uniemożliwiły organizację biegów masowych. I choć sytuacja w niektórych regionach świata ustabilizowała się i co jakiś czas udaje się przeprowadzić jakieś zawody w reżimie sanitarnym, to sytuacja jest daleka od normalności i pewnie długo taka pozostanie.
W tej nowej rzeczywistości musieli odnaleźć się zawodnicy. Stanęli oni przed koniecznością ułożenia sobie na nowo planów, zarówno jeśli chodzi o trening i dbałość o poziom sportowy, jak i o realizowanie zobowiązań wobec sponsorów i „powinności” względem kibiców. Jak utrzymać formę, kiedy na końcu bloku treningowego nie ma potwierdzenia dyspozycji w postaci startu? Jak utrzymać sponsorów, nie mogąc pochwalić się medalami, tytułami i rekordami? Jak nie zostać zapomnianym przez media?
Sposób na nudę
W świecie biegów górskich i terenowych, ze szczególnym uwzględnieniem ultra, wielką popularność zyskały próby czasowe na kultowych szlakach i trasach, tzw. FKT (od angielskiego fastest known time). Idea ta była rozwijana w ostatnich latach i w naturalny sposób w minionym roku uwaga środowiska skupiła się na próbach ustanawiania kolejnych FKT, realizowanych jako solowe projekty.
O ile jednak w światku biegania górskiego i terenowego łatwo taki projekt wymyślić (nota bene idea FKT wywodzi się od projektów wspinaczkowych) i zrealizować, tak w biegach ulicznych jest o to dużo trudniej. Na całym świecie istnieją kultowe szlaki turystyczne i górskie trasy, jak Szlak Appalachów, Bob Graham Round, „runda” dookoła masywu Mont Blanc czy nasz Główny Szlak Beskidzki – rozpalają one wyobraźnię miłośników outdooru i stanowią poniekąd oczywistą arenę wyczynów sportowych. Niełatwo jest znaleźć podobne wyzwania uliczne, asfaltowe – może poza amerykańskim biegiem z jednego wybrzeża na drugie, które ze względu na ogromny dystans interesuje nielicznych. Dla biegaczy asfaltowych ważny jest też aspekt bezpośredniej rywalizacji, której indywidualne wyzwania są pozbawione.
Żeby zaciekawić bieganiem „płaskim” trzeba więc się bardziej postarać, mieć w rękawie dodatkowego asa. Takim atutem było rzecz jasna złamanie bariery dwóch godzin na dystansie maratońskim. Od kilku lat maratończycy zbliżali się do owej magicznej granicy, a środowisko biegowe zachodziło w głowę nie CZY dwie godziny zostaną złamane, ale KIEDY się to stanie. Skoro więc pojawił się odpowiedni kandydat – mowa tu o rekordziście świata, Kenijczyku Eliudzie Kipchoge – zorganizowano próbę czasową: najpierw na torze samochodowym Monza (projekt Nike), a później w Wiedniu (projekt Ineos). Za pierwszym razem zabrakło niewiele, za drugim – udało się.
Obok entuzjazmu pojawiła się również fala krytyki skierowanej przeciwko tego rodzaju wydarzeniom, które według części komentatorów odchodzą zbyt daleko od idei sportu i stają się widowiskiem popkulturowym. Podobne komentarze padały również po niedawnej próbie bicia rekordu na 100 km, podjętej w ramach Project Carbon X 2, zorganizowanego przez firmę Hoka.
Na przykładzie tych dwóch wydarzeń spróbujmy zebrać główne zarzuty i odpowiedzieć na nie starając się znaleźć pozytywne strony podobnych przedsięwzięć.
Brak konkurencji
Idea zawodów sportowych wydaje się prosta: na starcie stają wszyscy chętni, zawody odbywają się według ustalonych reguł, i porównujemy wyniki. Ten, kto skoczył najwyżej, rzucił najdalej, pobił wszystkich przeciwników albo… przybiegł pierwszy na metę – jest najlepszy. Zawodnicy rzucają na szalę swoje umiejętności, ale także determinację, by pokonać rywali – wiele razy mistrzowie sportu opowiadali, że to konkurenci pomogli im dać z siebie wszystko. W omawianych przedsięwzięciach nie ma rywalizacji albo jest zredukowana do minimum.
Zamknięta impreza
Kolejną wartością w sporcie jest jego powszechność, czyli w ramach określonych reguł każdy ma szansę się pokazać. Oczywiście ze względów organizacyjnych czasami trzeba będzie wcześniej potwierdzić swoje umiejętności, żeby zdobyć kwalifikację do startu w imprezach najwyższej rangi, ale największe zawody nie wykluczają nikogo.
W projektach typu Ineos Breaking 2 czy Project Carbon X stawka jest z góry ustalona i ogranicza się do zawodników jednej marki, która jest organizatorem lub głównym partnerem imprezy. Nie mogą w niej brać udziału zawodnicy reprezentujący innego sponsora.
Zbytnie ułatwienia
Warunki rywalizacji potrafią znacznie wpłynąć na jej rezultat, np. zbyt wysoka temperatura podczas maratonu może uniemożliwić pobicie rekordu świata, który mógłby paść w korzystniejszych warunkach atmosferycznych. Jako że w projekty angażowane są znaczne środki finansowe, ich organizatorzy starają się zminimalizować liczbę zmiennych, czyli prawdopodobieństwo niepowodzenia. Dlatego planuje się konkretną datę wydarzenia, dając sobie kilka dni na wybór najlepszej pogody. Miejsce dobiera się nie tylko pod kątem warunków atmosferycznych, ale także płaskiej trasy z minimalną liczbą zakrętów. Faworytowi towarzyszy grono zajęcy (pacemakerów), którzy mają osłonić go przed wiatrem oraz nadawać odpowiednie tempo. Optymalna linia biegu zostaje wyrysowana na asfalcie lub jest wyświetlana przez laser umieszczony na samochodzie, który jedzie przed liderem i pokazuje czas biegu. Oczywiście zawodnik ma zapewniony częsty dostęp do swoich odżywek.
Oponenci argumentują, że te sztuczne ułatwienia przeczą idei sportu, w którym zawodnik powinien samodzielnie radzić sobie z warunkami biegu, unieść ciężar mentalny wyzwania na równi z obciążeniami fizycznymi. Ułatwienia, sterylne warunki odrywają bieg od rzeczywistego doświadczenia.
Chwyt marketingowy
Krytycy przekonują, że tego rodzaju wydarzenia nie mają charakteru sportowego, ale są „jedną, wielką reklamą” określonej marki i służą celom marketingowym. „Chodzi tylko o pieniądze” – to zdanie-wytrych zamyka wszelką dyskusję.
Sprzeciw, wysoki sądzie!
Tymczasem wszystkie te argumenty – choć nie brak im pewnej racji – można poddać krytyce. Idea otwartej rywalizacji jest piękna, ale w największych imprezach sportowych podlega konkretnym ograniczeniom. Istnieją minima kwalifikacyjne, które trzeba wypełnić, żeby stanąć na starcie. Wiele imprez kompletuje grono elity na zasadzie zaproszeń – czołowi zawodnicy nie wypełniają przecież formularza zgłoszeniowego i nie płacą wpisowego. Przeciwnie: oczekują, że organizator zaproponuje im nie tylko udział w imprezie, ale wynagrodzenie za sam start. Zawodnicy czołówki nie palą się do bezpośredniej rywalizacji i raczej skłonni są dzielić się startami i nagrodami, tak by każdy miał szansę zarobić. Wśród Kenijczyków istnieją również niepisane zasady ocierające się o hierarchię: w 2012 roku w Berlinie młody Dennis Kimetto nie walczył z bardziej doświadczonym rodakiem, Geoffrey’em Mutai na finiszu maratonu, ale grzecznie ustąpił starszemu koledze i wbiegł na metę sekundę później. Dwa lata później, zdobywszy odpowiednie szlify zwyciężył na tej samej trasie, ustanawiając rekord świata.
Nie jest zresztą tajemnicą, że dla organizatorów największych imprez ustanowienie rekordu świata jest bardzo istotne – szeroka publiczność nie znajduje w gronie afrykańskich biegaczy wielkich idoli (oczywiście zdarzają się wyjątki, jak Haile Gebrselassie czy Eliud Kipchoge) i bardziej emocjonuje się czasem zwycięzcy niż nim samym.
Warto również zaznaczyć, że istnieje zasadnicza różnica między zawodami, które mają wyłonić zwycięzcę w bezpośredniej walce rywali a próbą czasową, będącą starciem zawodnika z zegarem, a nie z drugim człowiekiem. W pierwszym wypadku nie trzeba tak bardzo kontrolować warunków, bo i tak będą takie same dla wszystkich uczestników, a może się nawet okazać, że w trudniejszych i mniej przewidywalnych okolicznościach rywalizacja okaże się jeszcze ciekawsza. W drugim eliminowanie zmiennych i kontrola warunków wydarzenia będzie kluczowa dla powodzenia w starciu z czasem.
Jeśli prześledzimy politykę organizatorów największych maratonów na świecie, to okaże się, że na starcie nie gromadzi się wszystkich najlepszych, a zaprasza jedną lub dwie gwiazdy, kilkoro zawodników mogących powalczyć z gwiazdami, a „reszta” uzupełnia stawkę. Elita często startuje przed biegiem masowym. Wiele biegów zapewnia pacemakerów, czyli zawodników nadających tempo czołówce w pierwszej części biegu. Znane są obrazki np. z Berlina, gdzie faworyzowana gwiazda biegnie otoczona wianuszkiem zajęcy.
Wspomniana obstawa pacemakerska prowadzi nas do kolejnego zagadnienia, jakim są ułatwienia oferowane biegaczom. W niektórych maratonach rysuje się linię na asfalcie, wyznaczającą optymalny tor biegu. Przed zawodnikami jedzie auto z zegarem. Elita otoczona jest pacemakerami, a na punktach odżywczych ma zapewnione osobne stoły z własnymi odżywkami. Zawodnicy często umawiają się na określone tempo, albo układają na zasadzie: „ty mi pomożesz tym razem, a ja tobie za dwa miesiące”.
Czołówka jest wyposażana przez sponsorów w najnowszy sprzęt, np. prototypowe modele butów. Nie dalej niż dwa lata temu głośno dyskutowano nowe modele Nike, które oferowały wąskiej grupie zawodników niesprawiedliwą przewagę nad rywalami. Na początku ubiegłego roku World Athletics wprowadziło przepisy dotyczące maksymalnej grubości podeszwy oraz wymóg, by jakikolwiek but używany podczas zawodów był przez cztery miesiące powszechnie dostępny na rynku.
Co do ostatniej sprawy, czyli związków sportu z marketingiem, markami, sponsorami, a więc ogólnie pieniędzmi, mamy do czynienia z klasycznym starciem ideałów sportu amatorskiego i zawodowego. Jeśli chcemy obserwować sport na najwyższym poziomie, jeśli pragniemy oglądać bicie rekordów, to musimy zaakceptować, że sport jest profesją, czyli że zawodnicy traktują go nie tylko jako pasję, ale również jako zawód. Oczywiście na sporcie zarabiają nie tylko sami zawodnicy, ale np. producenci sprzętu, którzy sponsorują tych pierwszych. A więc właśnie po to, żeby móc przez cały rok trenować, szlifować formę i być gotowym na bicie rekordów ku uciesze publiczności zawodnik przyjmuje na siebie pewne zobowiązania – udział w reklamach, używanie konkretnego sprzętu, wykonywanie czynności tzw. ambasadora marki w mediach itp. Również my jako kibice i amatorzy sportu jesteśmy eksponowani na działania marketingowe marek – ale co to zmienia?
Dystans, dystans!
Czy Eliudowi Kipchoge przeszkadzał napis Ineos na koszulce? Czy Jim Wamsley wybrałby inne buty na próbę bicia rekordu świata w biegu na 100 km zamiast Hoka Carbon X 2? Wątpię. Dopóki wychodząc na trening zakładam moje ulubione buty dlatego, że zwyczajnie dobrze mi się w nich biega, wszystko jest w porządku. Podobnie oglądając przez kilka godzin transmisję z Project Carbon X 2 robiłem to z przyjemnością, a nie przymuszony przez firmę Hoka.
„Obyś żył w ciekawych czasach” – głosi chińskie przekleństwo. Czasy pandemii są same w sobie trudne i pełne negatywnych emocji. Każde działanie, które pozwala sportowcom wykonywać swoją pracę, a kibicom daje frajdę jest cenne. Dlatego dużo lepiej jest – pozostając świadomym zaangażowania biznesu w sport – szukać pozytywów i czerpać wspomnianą frajdę niż wszędzie węszyć spisek i zamach na nasze portfele.