Spis treści
Ostatnio portale społecznościowe zalewane są hasłami w stylu: „Nie słuchaj głosu, który mówi Ci że nie możesz – łże sk….wysyn” albo „Ogień z dupy” tudzież „Nie ma k… nie mogę”. Przyznam, że takie podejście do treningów jest dla mnie tak odległe jak zakup prywatnego odrzutowca czy lot na Proxime Centaurie.
Czas gdy mogę wskoczyć w buty do biegania i pomknąć do lasu to nagroda. Godzina wyrwana codziennej rutynie, ucieczka od obowiązków i ukoronowanie dnia. A jedyny głos, którego muszę słuchać w trakcie to głos rozsądku, że jednak trzeba by już wracać.
Szczególnie teraz, gdy wiosna przyszła pieszo – nie trzeba szczególnie zachęcać do wybiegnięcia na leśne ścieżki, a ładne słońce w drodze z pracy zachęca by czym prędzej wskoczyć w sportowe ciuchy. Zieleń uspokaja, tlen wypełnia nozdrza, podczas biegu mózg tak się cieszy, że zaczyna pracować w trybie turbo. Najlepsze pomysły przyszły mi do głowy podczas wysiłku na powietrzu. To idealny moment by przemyśleć swoje życie, pomedytować, albo zupełnie pozwolić odjechać „bańce” i wypocząć idealnie. Nie ma też lepszej okazji do posłuchania muzyki – oby tylko nie psuła rytmu biegowego.
Czas – wielki motywator
Przyznam, że w bieganiu zupełnie nie pociąga mnie magia liczb – może dlatego tak cieszę się tym sportem. Tak popularne ostatnio zawody gromadzące tysiące uczestników nie są dla mnie jakimś hiper wyzwaniem. Nie startuję w nich co tydzień ani nawet raz na kwartał, bo moim celem nie jest pokonanie sąsiada lub kolegi z pracy tylko radość biegania dla samego biegania. Dodatkowych korzyści z biegania i tak jest mnóstwo – świetne samopoczucie, mnóstwo pomysłów i optymizmu, niskie tętno spoczynkowe i poziom tkanki tłuszczowej. Nagród jest sporo, a ta największa czeka tuż po – coś słodkiego, coś pysznego z czekoladą, bez żadnych wyrzutów sumienia i konsekwencji.
Kilku moich znajomych zaniepokojonych wyglądem brzucha, postanowiło poszukać pomocy w bieganiu. Szczerze ich dopingowałem, po jakimś czasie zaczęli uczestniczyć w maratonach, ale jedyne o czym ciągle rozmawiali to uzyskiwane czasy. Tłumaczyłem im, że gwarancją uprawiania sportu przez lata jest raczej polubienie go a nie ciągła poprawa wyników. Bezskutecznie – po kilku latach, gdy progres wyhamował ich zapał minął, a brzuchy wróciły do stanu pierwotnego.
Liczby to poniekąd przekleństwo lekkiej atletyki – wszystko jest takie zmierzalne i porównywalne. W innych sportach to wręcz niemożliwe. W kolarstwie szosowym nie ma żadnych rekordów – ani świata, ani szkoły. Gdyby można było się ciągle poprawiać to przecież profesjonaliści już dawno pokonywali by trasę maratonu poniżej 2 godzin.
Organizm moim przyjacielem
Zakładając, że zaczęliście biegać jakiś czas po 20 urodzinach, to zaczyna Was dodatkowo ograniczać fizjologia. Zamiast zastanawiać się dlaczego wynik od kilku lat nie ulega zbytniej poprawie i kombinować z intensyfikacją treningu pomyślcie z jakiego powodu zawodowcy kończą karierę. Pewnych zjawisk nie da się oszukać, odpuście trochę a achillesy będą Wam wdzięczne.
Robert Korzeniowski powiedział kiedyś, że traktuje swój organizm jak przyjaciela i dlatego przez lata uniknął poważnych kontuzji. Przyznam, że takie podejście jest mi bardzo bliskie. Zupełnie nie przemawia do mnie tak szumnie ostatnio promowany szczególnie w grupach triathlonowych, trening interwałowy aż do wymiotów. No bo powiedzcie tak szczerze – czy zaaplikowalibyście taką rozrywkę dobremu kumplowi, którego znacie od podstawówki?
Wyniki plasujące daleko od podium to nie żadna tragedia. Trenują miliony a wygrywają nieliczni. Zaszczyt wejścia na podium to przywilej zarezerwowany dla wąskiej grupy biegaczy tym bardziej, że na nagrody polują grupy Kenijczyków. Progres z miejsca 385 na 147 w lokalnym biegu wydaje mi się być słabym motorem do skrajnego katowania mojego organizmu. Niedawno znajomy żalił mi się, że „wypruwał flaki” całą zimę, przebiegł dychę w 42’28 i zajął 217 miejsce.
Koks nie tylko dla zawodowców
Przy okazji afery z lekiem Meldonium i wyznaniach Marii Szarapowej producent leku przyznał, że nie nadąża z produkcją specyfiku, który wręcz znika z aptek. Zważywszy, że można go kupić bez recepty to nie sądzę, że ktoś zrobił sobie wycieczkę na Łotwę by poprawić wyniki królika. Niestety rywalizacja odbiera wielu nawet bardzo inteligentnym ludziom rozum i jestem pewien, że jest grupa amatorów skłonna lekko przykoksowac by wyprzedzić kolegę siedzącego przy biurku obok .
Czy naprawdę warto, skąd ta pogoń za poprawą wyników za każda cenę – przecież nie jesteśmy zawodowcami, bieganie to nie źródło dochodów tylko przyjemności.
Ambicja nie koniecznie pożądana
Nadmierna ambicja przeważnie nie jest pożądaną cechą wśród sportowców. Zawodowców świadomych celu do jakiego zmierzają pilnuje trener by się nie zakatowali. Amatorzy z silna psychiką potrafią zniszczyć własny organizm. Motywujące opowieści z gazet, w stylu „ból trzeba pokonać ,bo przeminie ,a żal porażki pozostanie na lata” są dobre jeśli na mecie czeka czek na 100 tysięcy dolarów. Znam przypadki kontuzji leczonych miesiącami i długotrwałym zakazie biegania po takich akcjach. Skrajny przypadek pamiętam z Biegu Piastów – na strefę bufetu wbiegł starszy pan, zwymiotował po kawałku banana i na chwilę stracił przytomność. Na prośby by już zakończył aktywność odpowiedział, że musi dotrzeć do mety. Niestety chwile później serce nie wytrzymało silnej psychiki.
Ból jest dobrodziejstwem – organizm daje nam sygnały, że coś złego się dzieje, a jeśli minęło Wam bezpowrotnie dwadzieścia kilka wiosen, to naprawdę lepiej przerwać bieg niż nabawić się poważnych problemów. Dobry wynik można uzyskac innym razem. Oczywiście mówię tu o bólu stawów i ścięgien, lekki ścisk w żołądku czy kłucie w żebrach nie są wymówką ..
To samo tyczy się przygotowujących się intensywnie do imprezy, a których chwilę przed ważnym dniem dopada infekcja. Często to efekt zbyt ciężkich treningów, a zmęczony organizm jest podatny na infekcje. Widziałem kilku straceńców startujących na antybiotykach – wymarzony czas okazał się mrzonką, a część kończyła maraton w karetce.
Amatorzy a zawodowcy
Istnieją całkiem spore grupy amatorów, którzy dumnie opowiadają, że trenują jak zawodowcy. Niestety jeśli tak mówią, to znaczy, że nie mają nawet mglistego pojęcia o tym co robią profi.
Justyna Kowalczyk powiedziała kiedyś, że ten kto mówi, że lubi startować – nie daje z siebie wszystkiego, bo dla niej każdy bieg kojarzy się z ogromnym bólem. Stanisław Szozda spytany co pamięta z wyścigów kolarskich odpowiedział – widok przedniego koła. Z racji wykonywanego zawodu naoglądałem się sporo treningów zawodowców. Tam nie ma czasu na oglądanie motylków i kwitnących jabłoni. W ich przypadku to balansowanie na granicy możliwości, co nieodłącznie wiąże się z cierpieniem.
Z tym, że ich otacza sztab trenerów, lekarzy, dietetyków i wszelkiej maści fizjoterapeutów, a i tak kontuzje się zdarzają. Taka intensyfikacja treningów przez amatora przyniesie ją na pewno. A wizyta u ortopedy wiąże się ze sporymi wydatkami i przerwą, czasem bardzo długą od tego co lubicie. Czy nie lepiej kupić sobie nowe buty – do biegania oczywiście.
Zdaję sobie sprawę, ze zatrudniając trenera z Białorusi, ściągając z Chin mieszanki ziół poprawiających VO2 max i zmieniając przyjemność w obowiązek średnio wytrenowany miłośnik biegów, w dalekim horyzoncie czasowym jest w stanie pobiec maraton poniżej 3 godzin. Ale warto mieć też świadomość, że następnego dnia po tym wyczynie słońce wstanie na wschodzie, a wynik ten będzie miał znaczenie jedynie dla dumnego biegacza, no może kilku jego znajomych.
Poza tym pamiętajcie, że amatorów ograniczają finanse, praca, obowiązki oraz czas który mogą przeznaczyć na regeneracje, genetyka, fizjologia no i dwie pierwsze cyfry PESEL. Jeśli te zaczynają się i u Was na 7 albo na 6 i macie dziś wieczorem zrobić ciężkią serię podbiegów na 95% tętna maksymalnego to przemyślcie sprawę.
Wśród zapalonych miłośników triathlonu panuje opinia: „Jeśli Twój związek jest w dobrym stanie to znaczy, że nie trenowałeś wystarczająco długo i intensywnie”. Może lepiej zrobić sobie luźne rozbieganie, nacieszyć się zielonością wokół, a zamiast nowego preparatu z kurkuminą kupić żonie kwiaty. Wasz związek zyska na pewno .. i nie spotkacie ortopedy w ciągu najbliższych kilku lat – no chyba że w teatrze. Ale nie zapominajcie, że regularne bieganie podwyższa poziom testosteronu, więc po poprawieniu relacji z ukochaną śmiałym krokiem wyruszcie na trening po świeżą porcję endorfin. Do zobaczenia w lesie.
Na koniec czuję się w obowiązku dodać, że moje poglądy niekoniecznie są zbieżne ze zdaniem redakcji.