Scotta Jurka po raz pierwszy spotkałem kilka lat temu w Berlinie. Przypadkiem dowiedziałem się, że będzie gościem jednego z firmowych stoisk na maratońskim expo, a moje serce na myśl o zamienieniu kilku słów z legendą zabiło chyba mocniej, niż na wspomnienie o czekającym mnie biegu. Pod koniec marca z dnia na dzień, a więc równie niespodziewanie co poprzednio, dowiedziałem się, że Scott przyjeżdża do Warszawy promować swoją nową książkę, a mnie będzie dane przeprowadzić z nim wywiad. Niemal wyskoczyłem z kapci…
Zostań z nami do końca i wygraj jedną z książek Scotta Jurka “Północ” z autografem!
W momencie wydania pierwszej książki Scotta Jurka – “Jedz i biegaj” (Wydawnictwo Galaktyka, 2012), był on niekwestionowaną legendą ultramaratonów (nasz plan dla ultramaratończyków znajdziesz >>>TUTAJ). Wówczas niewielu kojarzyło nazwiska innych biegaczy, którzy podejmowali się ekstremalnych wyzwań, tymczasem ten dość wysoki, choć chudy Amerykanin, był na ustach nie tylko fanów sportów wytrzymałościowych, ale też mediów w ogóle. W tym tych największych, o ogólnoświatowym zasięgu. Co ciekawe, jego gwiazda nie przestała błyszczeć i jakkolwiek Scott po latach potężnych sukcesów nieco przycichł, to w środowisku nadal był i jest uznawany za świetnego biegacza, który wielokrotnie przekraczał teoretycznie niemożliwe do sforsowania granice.
“Północ” (Wydawnictwo Galaktyka, 2018) to owoc decyzji Scotta o tym, że czas ponownie rzucić się na głęboką wodę i raz jeszcze wrócić do emocji, które kierowały nim przez lata zawodniczej kariery. Książka stanowi zapis wspomnień wielokrotnego zwycięzcy Western States 100 z niemal 47-dniowej wyprawy szlakiem Appalachian Trail.
Recenzje innych książek na naszym portalu znajdziesz >>>TUTAJ). Wyprawy nie byle jakiej zresztą, bowiem jej celem było pobicie dotychczasowego rekordu przebycia tego szlaku (ang. Fastest Known Time), a zaznaczyć wypada, że mówimy tu o wymagającej technicznie wyrypie o długości ok. 3500 km (sic!).
Nie chciałem jednak, by czekający mnie wywiad ze Scottem Jurkiem stanowił wyłącznie bezpośrednie odniesienia do trudów związanych z jego rekordowym biegiem. Wszystkich zainteresowanych tym tematem zachęcam do lektury – książkę z autografem możecie wygrać w konkursie na końcu tekstu.
Zależało mi bardziej na tym, by nawiązać do wątków, które w “Północy” są co najwyżej sygnalizowane lub stanowią tło dla kroniki kolejnych wydarzeń. Wydaje mi się bowiem, że odkrycie tych kart pozwoli nam lepiej poznać Scotta Jurka jako człowieka, który, nie tylko z biegowego punktu widzenia, może stanowić dla wielu z nas wzór.
Wywiad ze Scottem Jurkiem
Jeszcze zanim usiedliśmy do rozmowy, minąłem Scotta w drzwiach hotelowych. Udawał się wówczas na krótką przebieżkę, mającą – jak się później dowiedziałem – pomóc mu uporać się ze skutkami długiej podróży samolotem (ang. Jet lag). Na moje powitanie, Scott uśmiechnął się szeroko i rzucił żywe “Howdy” – to właśnie taka postawa sprawia, że moja sympatia do niego nie ustaje przez lata.
Grzegorz Soczomski: Scott, w swojej najnowszej książce “Północ” wspominasz o tym, że znasz się z Alexem Honnoldem. Czy zauważasz jakiekolwiek podobieństwa między twoim i Alexa podejściem do ekstremalnych wyzwań, a może widzisz podobieństwa w tym, jak żyjecie na co dzień? W końcu oboje macie za sobą epizod życia w vanie…
Scott Jurek: (śmiech) Z Alexem łączy mnie też dieta wykluczająca produkty zwierzęce, nie jestem tylko pewien, czy stosuje on dietę wegetariańską czy w pełni wegańską. Można więc mówić o kilku podobieństwach, ale jakkolwiek oba uprawiane przez nas sporty można określić jako “ekstremalne”, to w jego przypadku to autentycznie jest kwestia życia i śmierci.
G.S: Gdy jednak przeczyta się w “Północy” historię twojego bliskiego spotkania z niedźwiedziem, to można nabrać wrażenia, że i w biegach ultra życie momentami staje na krawędzi…
S.J: Fakt, w trakcie mojej próby na Szlaku Appalachów było kilka takich momentów, gdy czułem wyraźne zagrożenie, ale patrząc na ultra w ogóle, to są to jednak wyjątki. Poza Alexem znam wielu innych wspinaczy, moja żona uprawia zresztą tę dyscyplinę i choć sam nie jestem w tym przesadnie dobry, to wiem, ile różnych czynników składa się na “ekstremalność” wspinaczki. Alexa wyróżnia to, że w swoim podejściu do sportu jest wyjątkowo metodyczny i rozsądny.
G.S: Wie dokładnie, kiedy powiedzieć “stop”?
S.J: Właśnie. To jest w tym wszystkim fascynujące i dlatego uwielbiam rozmawiać z ludźmi, którzy mają takie pasje. Gdy postawimy przeciętnego ultrasa obok Deana Pottera, to można mieć wrażenie, że nasz sport to w zasadzie sielanka. Niemal zero zagrożeń. Patrząc jednak na to z drugiej strony, w tym może tkwić pewnego rodzaju wyzwanie w ekstremalnych biegach, bo żeby osiągnąć w tym sporcie naprawdę dużo, musimy znaleźć sposób na zmuszenie samego siebie do wysiłku na granicy ludzkich możliwości, choć obiektywnie nie walczymy o życie – sami decydujemy przecież o starcie i kontrolujemy jego przebieg. Element mentalnej walki jest w sportach wytrzymałościowych absolutnym kluczem.
G.S: Zostając jeszcze na chwilę przy Alexie i ekstremalnych wyzwaniach – czy chciałbyś, by z czasem powstał film na miarę oscara, ale o tematyce biegowej? Może mógłby to być film dokumentujący rekordowe podejście do Szlaku Appalachów?
S.J: To ciekawa kwestia, bo przecież temat powstania filmu na podstawie książki “Urodzeni biegacze” ciągnie się od wielu lat. Można wręcz odnieść wrażenie, że cała ta koncepcja utknęła w hollywoodzkiej otchłani, choć wiem, że jakieś prace są nadal czynione, by ten film ostatecznie ujrzał światło dzienne. Brakuje już jednak tego pierwszego napędu, który wywołany był świetnym przyjęciem książki.
Jeżeli weźmiemy jednak pod uwagę możliwość powstania biegowego odpowiednika “Free solo”, to podstawowym problemem byłoby odpowiednie ukazanie trudów i wyzwań stojących przed biegaczem ultra. Jest to znacznie łatwiejsze w przypadku wspinania i kilkusetmetrowej ekspozycji w skałach, gdy widz doskonale zdaje sobie sprawę, że wystarczy jeden zły ruch i będzie przechlapane.
To może być jednak siła ultramaratonów. Być może nie mają one dramatycznego potencjału na miarę Hollywood, ale z drugiej strony – niewiele osób po obejrzeniu “Free solo” zacznie się wspinać w ten sposób.
G.S: Na całe szczęście!
S.J: Jasne, ale to właśnie pokazuje, że ultra jest dużo bardziej przystępne i dużo łatwiej jest przekonać ludzi do spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu właśnie w ten sposób. Na tym zresztą zależy mi w tym momencie najbardziej – nie po prostu na robieniu wrażenia, ale na motywowaniu ludzi do ruchu.
G.S: W “Północy” mnóstwo stron poświęcasz koncepcji “harmonii” i poszukiwaniu odpowiedniego balansu w życiu. Czy trudniej jest Ci to osiągnąć podczas ekstremalnych ultramaratonów czy jednak w życiu codziennym, gdy musisz sprawdzić się w roli dobrego męża i ojca?
S.J: Harmonia w życiu jest niesamowicie ważna. Bieganie ultramaratonów jest dla mnie nie tylko serią wyrwanych z kontekstu wyzwań, ale właśnie stylem życia i w dużej mierze formuje to ostatnie. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystko kręci się wokół biegania, ale jednak bieganie zawsze jest gdzieś w tle i sprawiło, że jestem takim człowiekiem, a nie innym.
Można powiedzieć, że próba pobicia rekordu Szlaku Appalachów była w kilku wymiarach formą poszukiwania wspomnianego balansu. Jedną stroną było to, że po spokojniejszym – ze sportowego punktu widzenia – okresie w życiu, potrzebowałem ponownie rzucić się na głęboką wodę, by wrócić do emocji, które towarzyszyły kiedyś moim startom. Z drugiej, musiałem jednak stale starać się mieć na uwadze to, że na tym wyzwaniu moje życie się nie kończy i szukać balansu między pokazaniem, na co mnie stać, a zachowaniem rozsądku.
Gdy zostałem ojcem, utrzymanie harmonii zyskało kolejne oblicze. Mamy więc do czynienia z poszukiwaniem balansu na wielu różnych ścieżkach i chyba to właśnie sprawia, że nasze życie jest fascynujące. Zbyt wiele osób daje się pochłonąć rutynie wygodnego bytowania, a jednak ja staram się cały czas przekraczać swoje granice i sprawdzać, na co mnie stać, choć nieustannie zgrywam to z życiem rodzinnym.
G.S: A jak wyglądało to bezpośrednio po twoim rekordowym biegu? Czy już na kilka dni po powrocie do domu wracałeś myślami na szlak?
S.J: Tak, choć w największym stopniu dało się to odczuć, gdy razem z Jenny zasiedliśmy do pisania książki. Wtedy niemal co chwilę łapaliśmy się na tym, że chcielibyśmy przenieść się w czasie i raz jeszcze znaleźć na którymś z etapów szlaku. Miało się też przy tym wrażenie, że proces pisania książki jest znacznie trudniejszy od pokonywania rekordu (śmiech).
G.S: Był też pewnie nieco dłuższy.
S.J: Tak, zajmuje to mnóstwo czasu i jakkolwiek dawało to poczucie spełnienia czy nawet swego rodzaju katharsis, to nieraz myślałem tylko o tym, że wolałbym być w tym momencie na trasie, zamiast siedzieć przy biurku. Wielkim paradoksem biegania ultra jest to, że podczas wysiłku jesteś święcie przekonany, że to ostatni raz i nie chciałbyś tego już nigdy powtórzyć, ale z czasem zyskujesz na to zupełnie inne spojrzenie i wydaje Ci się, że to wtedy naprawdę żyłeś i było świetnie. I na nowo pojawia się chęć, żeby ruszyć przed siebie.
G.S: Jak dużo konsultacji wymagał od Ciebie proces pisania? Podczas biegu nie miałeś pewnie okazji notować swoich przemyśleń, więc odtworzenie tego wszystkiego musiało wymagać dopytywania ludzi, z którymi dzieliłeś te chwile.
S.J: Wielokrotnie trzeba było dzwonić po przyjaciołach, którzy byli z nami na trasie, co dawało okazję do przywoływania wspomnień z biegu. Cały problem polega jednak na tym, że nie da się opowiedzieć wszystkiego i w pewnym momencie trzeba uznać, że to już – książka jest gotowa. Nie jest to łatwe, bo zawsze masz wrażenie, że coś można dopowiedzieć, gdzieś dopisać wątek itd.
G.S: Spotkałeś się z jakimiś porównaniami pomiędzy “Jedz i biegaj” oraz “Północą”?
S.J: Tak i wydaje mi się, że to naturalne, bo pisanie książki – szczególnie takiej, która stanowi swego rodzaju biografię – jest wyraźnie związane z momentem, w którym ten proces następuje. Ja z pewnością byłem w innych miejscach podczas pokonywania Szlaku Appalachów i w trakcie pierwszych kilkunastu lat mojej kariery, o czym opowiada “Jedz i biegaj”. Mamy też różnice, które widać wyraźniej – tym razem swoją perspektywę pokazuje w książce także Jenny, więc dysponujemy szerszym spojrzeniem na sprawę.
G.S: Uwagę zwraca też to, że jakkolwiek piszesz o pokonywaniu 3500 km biegiem, to w “Północy” nie bieganie jest na pierwszym miejscu, ale twoje życie i twoja przemiana jako człowieka.
S.J: Oczywiście. Pisanie o samym bieganiu byłoby zresztą zbyt proste i nie chodziło nam o zwykłą kronikę wydarzeń, ale opowieść, która może coś wnieść do życia czytelników. Skłonić ich do myślenia o czymś więcej, niż o mijanych kilometrach i korzeniach na szlaku. To jest trochę jak z muzykami. Trafisz na fanów, którzy oczekują, że zespół będzie na każdej kolejnej płycie grał tak samo, ale muzycy dążą często do tego, by jednak opowiedzieć coraz to nowsze historie i rozwijać się.
G.S: Jak już jesteśmy przy muzyce, to zauważyłeś pewnie, że wielu biegaczy ultra stara się przekonać innych, że w całym tym wysiłku liczy się tylko i wyłącznie kontakt z naturą, słuchanie szumu wiatru i śpiewu ptaków, a jednak Ty wprost piszesz w “Północy”, że momentami na szlaku towarzyszył Ci odtwarzacz mp3. Zdradzisz, czego słuchałeś czy to sekret?
S.J: (śmiech) To w zasadzie była mieszanka wszystkiego. Od mocnego techno do Rage Against the Machine. Był też hip-hop, indie rock oraz mnóstwo innych gatunków.
G.S: A miałeś przygotowaną wcześniej listę?
S.J: Nie. Żonglowałem tymi kawałkami w zależności od humoru. Nie byłem przygotowany na to, że w trudnym momencie przyjdzie pora na taki kawałek, a gdy będzie szło gładko, to posłucham innego. To wychodziło w praniu. Muzyka stanowiła zresztą dodatek, bo najwięcej czasu spędziłem bez niej, mając obok znajomych. Nie korzystałem też ze słuchawek, ale z niewielkiego głośniczka.
G.S: O, to ciekawe!
S.J: Wynikało to z faktu, że musiałem być stale w kontakcie z otoczeniem i monitorować, czy przypadkiem nie czai się na mnie wąż czy inny zwierz. Muzyka na pewno pomagała mi wejść w odpowiedni rytm, poczuć swobodę w biegu.
G.S: A czy podczas przygotowań przechodzisz jakiś trening mentalny? Tematyka psychologii sportu staje się coraz bardziej popularna i to niezależnie od tego, czy mówimy o zawodnikach elity czy o hobbystach.
S.J: Trening mentalny i wizualizacja to na pewno potężne narzędzia podczas przygotowań, choć dla mnie najlepszym treningiem psychiki są wyjścia na długie biegi, podczas których mogę zmierzyć się z charakterystycznymi dla naszego sportu wyzwaniami. Mam szansę bezpośrednio skonfrontować się z jakimś problemem i zwalczyć go, zyskując pewność siebie i siłę. Ten temat jest bardzo ciekawy i sporo czytam na temat treningu mentalnego, ale wychodzę z założenia, że najwięcej nauczę się podczas długich i wymagających wycieczek, gdy staję przed wyzwaniem i staram się zwyciężyć.
Zauważ, że wiele osób tego unika, nie chcą być zawczasu konfrontowani z bólem, który ostatecznie czeka ich podczas zawodów, a mnie wydaje się, że w tym tkwi sedno i dlatego na treningach trzeba momentami wyjść daleko poza strefę komfortu. Na myśli mam nie tylko czynniki fizyczne związane z trudem biegu, ale też trenowanie w dużym chłodzie czy w wysokich temperaturach.
G.S: Kolejne pytanie będzie z nieco innej beczki. Jenny w “Północy” wspomina o tym, że wspieracie organizację Every Mother Counts. Czy wydaje Ci się, że to powinno być oczywiste, że rozpoznawalne i znane osoby mówią głośno o poważnych problemach ludzkich, społecznych czy ekologicznych?
S.J: Ludzie powinni się angażować. Nie chciałbym, by zabrzmiało to tak, że zmuszam ludzi to działania, ale niezmiernie cieszy mnie, gdy widzę jak ludzie biorą odpowiedzialność za to, na jakim świecie żyjemy i jaka może być nasza przyszłość. Jeszcze lepiej jest, gdy można to zaangażowanie połączyć z tym, co jest naszą pasją czy hobby.
Na szlakach i podczas różnych akcji promocyjnych spotykam mnóstwo osób, z którymi uwielbiam rozmawiać, a dzięki temu widzę, jak nasz świat się zmienia. To daje mi motywację i pozytywnego kopa w medialnej rzeczywistości, który cały czas karmi nas negatywnymi wiadomościami.
G.S: W książce często wspominasz “dawnego Scotta”, który jest w pewien sposób różny od “Scotta dzisiejszego”. Czy jest coś, co z dzisiejszej perspektywy chciałbyś powiedzieć młodszemu sobie? A może masz uniwersalną radę dla młodzieży?
S.J: To świetne pytanie, bo z odległej perspektywy łatwo byłoby mówić, że dzisiaj to i tamto zrobiłbym w życiu lepiej, ale nie chodzi przecież o to, by stale żyć przeszłością i zastanawiać się: co by było, gdybym kiedyś postąpił inaczej. Jeżeli miałbym zatem coś powiedzieć “dawnemu Scottowi”, to poradziłbym mu, by nigdy nie rezygnował z pasji. Żeby pamiętał, że wygrywanie to nie wszystko, ale też nie tracił ducha rywalizacji i tego “ego”, które sprawia, że chcemy stale się poprawiać, stale iść do przodu.
G.S: Znamy Cię przede wszystkim jako osobę, która podejmuje ekstremalne wyzwania. Kogoś, kto walczy, gdy inni się poddają i niemal cały czas pozostaje w ruchu. Jest jednak jakieś “statyczne”, niemal “nudne” hobby, które masz, a którego nikt by się po tobie nie spodziewał? Coś jak rozwiązywanie krzyżówek czy sudoku.
S.J: Gdy dorastałem, musiałem dość sporo pracować w ogrodzie i choć wówczas tego nienawidziłem, to dzisiaj chętnie spędzam czas przy takich aktywnościach. Z pewnością dochodzi do tego gotowanie, które uwielbiam i które także pozwala mi nieco zwolnić w ciągu dnia i odetchnąć swobodniej. Generalnie lubię dość proste zajęcia, które związane są z wytwarzaniem czegoś rękami, wkładaniem własnej pracy w coś, co potem przynosi dodatkową przyjemność.
G.S: Na koniec pobawmy się we wróżbitów – gdzie i kim będzie Scott Jurek za kilka lat, powiedzmy w 2030 roku?
S.J: W planach wciąż mam kilka mocnych wyzwań w stylu Szlaku Appalachów, więc na pewno nie odwieszam butów na kołek, ale cieszy mnie też to, że mogę coraz więcej czasu poświęcać rodzinie. Moja córka jest obecnie na etapie nauki jazdy na rowerze, więc nie mogę się doczekać, kiedy będziemy wychodzili na wspólne treningi, gdy ja będę biegł, a ona jechała obok. To niesamowite uczucie, przyglądać się jej rozwojowi i uczestniczyć w nim, dlatego staram się obecnie zwolnić i skupić właśnie na tym.