Długo zastanawiałem się jak będzie wyglądał mój kolejny sezon przygody z Pucharem Świata Ultra-Trail World Tour. Zachęcony ogromnie sukcesem jaki udało mi się osiągnąć przekraczając metę Western States 100 oraz tym, że właśnie jestem w drodze na największy w Europie zlot biegaczy górskich, których celem jest ukończenie UTMB lub jednego z biegów towarzyszących Ultra Trail du Mont-Blanc, snułem plany na starty w 2016 r.
Ponieważ listy startowe na takie imprezy wypełniają się zaraz po ogłoszeniu zapisów, należy odpowiednio wcześniej zapewnić sobie na nich miejsce. Przyjąłem bardzo ambitny plan zmierzenia się , aż z pięcioma trasami biegów należących do UTWT, starając się dobrać tak ich trudności oraz przerwy między startami abym mógł sprostać temu wyzwaniu.
Sezon Ultra-Trail World Tour rozpoczyna się już w styczniu ultramaratonem Hong Kong 100. Jak sama nazwa wskazuje jest to 100 km bieg w sercu ogromnej aglomeracji jaką jest Hong Kong. Byłem ogromnie ciekaw jak będzie wyglądać trasa i czy na pewno będzie to ultramraton górski. Nie pozostało mi nic innego jak zapisać się na bieg i trzymać mocno kciuki za pomyślne losowanie.
Szczęście do losowań tym razem również nie zawiodło i po czterech miesiącach od zapisów siedziałem w samolocie do Hong Kongu, gdzie spotkałem Philipp Reiter’a, jednego z zawodników Teamu Salomona, który tym razem na zawody stawił się w roli fotografa oraz supportu dla zwycięscy UTMB z 2014 roku François D’haene.
Nie omieszkałem również skorzystać z zaproszenia na wspólne spotkanie z azjatyckimi gwiazdami biegającymi pod znakiem marki Salomon. Zawsze miło jest posłuchać opowieści wybitnych postaci świata trialrunningu oraz skorzystać z rad jakimi dzielą się z przybyłymi na takie spotkania gośćmi. Na spotkaniu oprócz Philippa i François byli również Long Fei, rekordzista i ubiegłoroczny zwycięzca HK100 oraz Li Dong, filigranowa zawodniczka, która nie jednego asa biegów zostawia daleko w tyle.
W mieście gdzie każdy metr kwadratowy jest na wagę złota spodziewałem się małego biura zawodów. Jednak po dotarciu na dwudzieste-trzecie piętro, gdzie mieścił się sklep w którym miałem odebrać pakiet, widok okienka w ścianie gdzie pani wydawała pakiety zwalił mnie z nóg. Jednak sprawność z jaką byłem obsłużony nie odbiegała od tej jaka jest w naszych ogromnych biurach zawodów, gdzie zatrudnionych do wydawania numerów startowych jest po kilkadziesiąt wolontariuszy.
Sobotni ranek 23 stycznia, zgodnie z zapowiedziami organizatorów, był naprawdę zimny. Mimo bluzy i dwóch kurtek wciąż nie mogłem powstrzymać zgrzytania zębami i niekontrolowanych skurcz mięśni. Start umiejscowiono we wschodniej części tzw. Hong Kong’s New Territories, a dokładnie w Pak Tam Chung. Mimo iż do godziny rozpoczęcia zawodów, którą ustalono na 8:00, pozostało jeszcze kilkadziesiąt minut, nie byłem w stanie dostać do obleganej bramy z napisem Start. Jak na prawdziwych azjatów przystało każdy pstrykał po kilkadziesiąt selfi z rąsi lub dwumetrowego selfisiticka od razu zamieszczając zdjęcia we wszystkich możliwych social media. Super szybki internet znacznie to ułatwia, szczególnie że w Hong Kongu nie ma czegoś takiego jak brak zasięgu, nawet 20 metrów pod ziemią. Nie będąc gorszy również pokusiłem się o takie foto, a na tło świetnie pasował Team Vibram z Gediminasem Griniusem, który również ochoczo pozował fotoreporterom.
Finalne odliczanie i start. Tysiąc ośmiuset czterdziestu jeden zawodników z ponad pięćdziesięciu państw ruszyło jak szalonych na spotkanie ze stu kilometrową trasą Hong Kong 100. Po kilkuset metrach z szerokiej drogi asfaltowej skręciliśmy na singletrack co spowodowało ogromny zator. Już teraz wiem dlaczego tak ostro ruszyła czołówka. Reszcie, w tym mnie, pozostało spokojna wędrówka wąskim gardłem w górę porośniętego lasem wzgórza.
Każde bieganie wnosi w Twój świat szereg wartości – każda nowa trasa inną moc przezyć
Początkowe kilometry wiodły bardzo urokliwą ścieżką Sheung Yiu Country Trail wśród gęstych zarośli. Mimo iż parę osób za wszelką cenę chciało się przedostać do przodu, większość zawodników jednak utrzymywała równe tempo. To pozwoliło na bardzo dobrą rozgrzewkę przed czekającymi nas wyzwaniami drugiej połowy trasy.
Po kilku kilometrach, kiedy pokonaliśmy już kilkadziesiąt metrów przewyższenia, zaczęła ukazywać się wyspy rozsiane na Morzu Południowochińskim. Zupełnie odmienna sceneria w porównaniu do miejsca w którym zacząłem swoją podróż w kierunki startu. Zdecydowanie bardziej dominowała tutaj zieleń i błękit w odróżnieniu do kolorowych świateł mieniących się światłem odbitym w szklanych wieżowcach centrum Hong Kongu.
Przez kolejne kilometry mięśnie zdążyły się na tyle zagrzać abym po raz pierwszy mógł poczuć ogarniający mnie przypływ ciepła. Niestety, jak to w życiu bywa, ta chwila nie trwała długo. Po wybiegnięciu z osłoniętych lasem szlaków, trafiliśmy na otwarty teren. Bardzo silnie wiejący wiatr teraz był naprawdę odczuwalny a nie tylko słyszalny. Trzymając jedną ręką czapkę, żeby nie odleciała, nadal nie mogłem sie nadziwić jak niezwykłe jest to miejsce. Teraz mogłem na własne oczy zobaczyć w jaki sposób działa ogromna metropolia, która przecież ma swoje zapotrzebowania. Dookoła rozciągał się widok na ogromny rezerwuar wody, ograniczony przez dwie zapory. Okazja do zapoznania się z tym zbiornikiem była całkiem dobra, ponieważ obiegliśmy praktycznie połowę jego linii brzegowej wraz ze wspomnianymi wcześniej sztucznymi ograniczeniami. Biegnąc przez nie miało się wrażenie że ktoś wybudował betonową kładkę na środku morza.
Szybkie uzupełnienie napojów. Banan do ręki, pomarańcza do buzi i po wizycie w punkcie odżywiania przyszła pora na pierwszą poważniejszą wspinaczkę. Kilkanaście minut później szczyt Sai Wan Shan jest już za nami. W odróżnieniu do początku trasy, gdzie szlaki miał naturalne podłoże, ten był wybetonowany. Dawało się to dość mocno we znaki szczególnie podczas biegu w dół. Jednak nic nie było w stanie odciągnąć mojej uwagi od nadchodzącej atrakcji. W dole, coraz bardziej nieśmiale, wyglądała za wzniesienia złocista plaża.
Następne kilometry wyglądały bardzo podobnie i miało się wrażenie, że właśnie gram główną rolę w filmie “Dzień Świstaka”. Betonowe schody w górę. Panorama na szlak.
Betonowe schody w dół i kolejna plaża. W sumie po drodze miałem okazję trzy razy dobrze wypełnić buty piachem. Jednak wyjątkowość każdego z tych miejsc zdecydowanie rekompensowała ten chwilowy dyskomfort. Szczególnie, że biegam właśnie po to aby integrować się z otaczająco przyrodą, często nawet, kiedy strącę równowagę, w dość dosłowny sposób.
Na szczęście dziś cały czas staram się trzymać mocno na dwóch nogach i nie oglądać, dość brutalnego w ewentualnym kontakcie podłoża z bliska. To dopiero początek biegu, sezonu no i przecież za dwa tygodnie kolejna impreza, tym razem w Nowej Zelandii. Jednak teraz skupiam się na tym co pod nogami. Betonowa ścieżka od czasu do czasu ustępuje miejsca bardziej przyjaznemu podłożu. jednak ono również wymaga dość skupienia.
Wystające korzenie i masa ogromnych kamieni wymuszają ostrożne stawianie stóp. Wzrost który ogromnie przydaje się w zatłoczonym metrze tym razem działa na minus. Kiedy patrzysz pod nogi możesz nie zauważyć nisko zawieszonych konarów. Dla większości populacji azjatów nie są one zmartwieniem jednak jak się ma ponad 180 cm trzeba na nie uważać.
Szybki przepak i ruszasz dalej
Po ośmiu godzinach docieram do piątego punku odżywiania umiejscowionego na pięćdziesiątym kilometrze, gdzie również umiejscowiono jedyny na trasie przepak. Zmieniam buty na takie o większej amortyzacji i bardziej agresywnym bieżniku nie zapominając oczywiście o wymianie skarpet po wcześniejszym umyciu i wysuszeniu stóp.
Być może trącę w ten sposób kilka cennych minut jednak zdecydowanie poprawię komfort. Nie bez znaczenia jest też doładowanie się wodą z dużą ilością naturalnej kofeiny, gdyż dopiero po tym postoju czekają na mnie prawdziwe wyzwania trasy HK100. Płaski dotąd fragment nie wymagał dodatkowego wsparcia, jednak kije trekkingowe na drugą połowę trasy na pewno się przydadzą.
Pierwsze z nich to ponad czterystumetrowa wspinaczka na Ma On Shan (580 m n.p.m.). Na podejściach zawsze odstawałem trochę od reszty zawodników ale widok pary wyprzedzających mnie rekinów wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Biegną w słusznej sprawie więc pozostaje mi jedynie ustąpić im miejsca i życzyć powodzenia na dalszej trasie. Ich celem jest zwrócenie uwagi na problem obcinania na żywca płetw grzbietowych z których zupa uświetnia w Chinach uroczystości weselne czy wystawne bankiety. Ponieważ mięso rekina nie cieszy się już takim uznaniem, po “zabiegu” ryby wrzuca się z powrotem do morza.
Zapada zmrok. Kolejna niezliczona ilość schodów piętrzy się przede mną. Co ja bym teraz dał za te ruchome schody prowadzące od Hong Kong Central w kierunku mojego hotelu. Nie dość, że połączenie ich z ruchomymi chodnikami miało prawie dwa kilometry długości to jeszcze pokonywały w sumie ponad sto metrów przewyższenia. Nigdy w życiu nie widziałem tego wyjątkowego środka transportu w tak ogromnej ilości. Czasem wydawało mi się że Hong Kong to nieprzerwane podróżowanie windami, ruchomymi schodami i MTR (metro). Wcale nie trzeba było się dużo nachodzić aby pokonać ogromne odległości i dość znaczne przewyższenia.
Jednak dziś muszę polegać jedynie na własnych siłach i wejść na kolejny szczyt, Tate’s Cairn (577 m n.p.m.). Ciemny las nagle rozstępuje się ukazując płonące miasto. Naprawdę niezwykły widok. Zachmurzone niebo podświetlone od dołu przez ogromną metropolię, która bije tak ogromnym blaskiem, że na następne kilkaset metrów nie potrzebna mi nawet czołówka mimo, iż znajduję się o dobrych kilka kilometrów od pierwszych zabudowań.
Jednak ogromne wieżowce, mające często ponad siedemdziesiąt pięter, widoczne z otaczających Hong Kong szczytów zdają się być jedynie małymi budynkami na perfekcyjnie wykonanej makiecie. To jest prawdziwa magia Hong Kongu. Wystarczy kilka kroków aby z żyjącej w ciągłym pośpiechu metropolii przenieść się na spokojne łono natury.
W nogach już ponad siedemdziesiąt pięć kilometrów i mimo nie najwyższych wzniesień prawie dwa i pół tysiąca metrów przewyższenia. Kto by się spodziewał, że tak niewielkie szczyty mogą zsumować się w tak wysoką liczbę. Jednak z wcześniejszego zwiedzania Hong Kongu wiem, że niewinnie wyglądająca droga może okazać się prawdziwym wyzwaniem. Tak jak to było podczas pierwszej drogi do wymarzonego po dwunastogodzinnym locie łóżka. Philipp, po wcześniejszym zerknięciu na Google Maps stwierdził, że przecież nie będziemy brać taksówki, aby pokonać półtora kilometra dzielącego nas od hotelu. Ja trochę bardzie sceptycznie patrzyłem na ten genialny pomysł, gdyż trochę zdziwił mnie drugi parametr tej wycieczki pokazywany na nawigacji. Mianowicie czas dotarcia do celu. Półtora kilometra w dwadzieścia osiem minut. Hmm. No ale przecież w Tatrach też jest napisane cztery godziny na Kasprowy, a tak naprawdę droga ta nie zajmuje więcej niż półtorej. Jednak po przejściu zaledwie kilkudziesięciu metrów, płaski chodnik zamienił się w górę schodów. Wszystko było by w porządku gdybym nie musiał tachać za sobą walizek o łącznej wadze ponad trzydziestu kilogramów. Nawigacja się nie myliła i dotarcie do hotelu Philippa zajęło nam prawie trzydzieści minut. No dobra pora wprowadzić lokalizację mojego. Ok, jestem niedaleko. Zaledwie pięćset metrów. Po czterystu metrach walki z wąskimi chodnikami, taszcząc w rękach już nie takie wąskie walizki udało mi się dotrzeć prawie pod hotel. Przynajmniej na to by wskazywał obraz z telefonu. Kiedy podniosłem znad niego głowę do góry moim oczom ukazało się trzypiętrowe skrzyżowanie. Oj jakie było moje zdziwienie kiedy ostatnie sto metrów dzielące mnie od wygodnego łóżka było prawie w pionie. Ultras ultrasem ale następnym razem biorę taksówkę!
Przemierzając kolejną sztuczną barierę, oddzielającą główną część miasto od rezerwuaru Kowloon, zbliżałem się do końcowych trudności trasy. Podwijam rękaw aby na tatuażu dostarczonym w pakiecie startowym przez organizatora z profilem trasy sprawdzić jakie czekają na mnie jeszcze wyzwania. Od osiemdziesiątego kilometra droga praktycznie cały czas prowadziła w górę. Trzy wzniesienia. Trzysta metrów w górę, sto pięćdziesiąt w dół. Ponad dwieście w górę i ponad dwieście w dół. Oraz ostatnie z nich prowadzące na najwyższy punkt na trasie Tai Mo Shan (957 m n.p.m.)
W takich biegach nie tylko sprzęt, ale i głowa nie może Cię zawieść
Dobór butów na drugą połowę trasy okazał się strzałem w dziesiątkę. Betonowe szlaki ustępują tutaj naturalnemu podłożu. Oczywiście nie brakuje schodów, jednak te ułożone są z kamieni lub zabezpieczone drewnianymi elementami tak aby nie dochodziło do ich zniszczenia. Nadal są bardzo strome i każdy krok stawiam z uwagą. Mimo przenikliwego zimna, które z godziny na godzinę doskwiera coraz bardziej, jestem w nadzwyczaj dobrej formie. Nie doskwierają mi ani skurcze ani bóle mięśni. Co jest dość zaskakujące, ponieważ z różnego rodzaju powodów nie miałem okazji do tak intensywnych przygotowań jakie sobie zaplanowałem.
Lead Mine Pass, ostatni punkt odżywiania na trasie. Uzupełniam jedynie Coca-Cole i kieruje się w stronę namiotu medycznego. Proszę jedynie o watę w celu szczelnego zatkania uszu. Wiem, że po wyjściu na grań, wiatr który nie ustępuje od rana będzie jeszcze bardziej doskwierał. Wieje w porywach ponad sto na godzinę, a jego ciągły szum słyszany przez ostatnie szesnaście godzin był naprawdę uciążliwy.
Ostatnie pięćset metrów przewyższenia jest naprawdę wymagające. Nie tylko ze względu na stopień nachylenia ale przede wszystkim na podłoże. Deszcz, który nie był do tej pory tak bardzo odczuwalny zrobił swoje i strome mokre trawy były nie lada wyzwaniem. Na szczęście wcześniejsze planowane zabranie kijków było bardzo dobrym pomysłem. Idąc na cztery nogi piąłem się mozolnie ku górze. Po dotarciu na lekkie wypłaszczenie zobaczyłem upragniony cel wspinaczki. Jedyne co burzyło moje zadowolenie z tego faktu to widok rzędu czołówek, które najpierw prowadziły w dół, a dopiero później mocno pod górę. Jednak to tylko dwieście metrów według wskazań zegarka, który naliczył już 5500 metrów przewyższenia. Ta liczba znacznie odbiegała od wskazanych przez organizatorów 4500.
Jestem na najwyższym punkcie trasy, który jest zarazem praktycznie geometrycznym środkiem tzw. New Territories oraz najwyższą górą w południowych Chinach. Wieje niemiłosiernie. Odczuwalna temperatura znacznie poniżej zera. Napoje w softlaskach zaczynają zamarzać. Chwilowe schowanie się za radarowym centrum wznoszącym się na szczycie pozwala na dopicie resztek napojów. Teraz już tylko droga w dół. Na dodatek po szerokiej asfaltowej drodze.
Biegnąc w dół co chwila napotykam na niezdarnie rozkładających namioty chińczyków. Widok ten jest prze komiczny. Lekko ubrani, przy prawie huraganowym wietrze starają się rozłożyć swoje małe domki, które sądząc po wyglądzie kupili w hipermarkecie przed godziną, , a instrukcja obsługi nie mieli nigdy w rękach. Podobnie chyba jak namiotu. Troszkę dziwne warunki, miejsce a przede wszystkim czas na piknik. Przecież już dobrze po północy.
No nic, nie mnie oceniać dziwne zachowania obcych kultur. Droga, która początkowo była błogosławieństwem, teraz stała się przekleństwem. Na jej powierzchni utworzyła się cienka warstwa lodu, który był praktycznie niewidoczny. Biegnący przede mną zawodnicy zaczęli wymachiwać rękami i przyjmować takie pozycje, których nie powstydził by się mistrz stylu pijanego wojownika. Mi pozostało jedynie zwolnić i zapierać się kijami dodatkowo dodając sobie dwa punkty podparcia. Jeszcze tego by brakowało abym na dwa kilometry przed metą połamał nogi. Prawdopodobieństwo tego wcale nie było małe, gdyż droga nie była wygodną płaską trasą, a prawdziwą serpentyną górską o stopniu nachylenia dochodzącym do 20%.
Do mety już dawno dotarli znajomi z którymi tak miło spędziłem środowe popołudnie i wieczór. Jak się okazało Francois d’Haene (Salomon) nie tylko tworzy wspaniale smakujące wina ale również potrafi wygrać, bijąc jednocześnie rekord trasy, Hong Kong 100 w zaledwie 09:32:26. Na drugim miejscu uplasował się jego kolego z zespołu Long Fei (Salomon), tracąc do Francois zaledwie pięć minut. Trzecie miejsce przypadło Gediminasowi Griniusowi (VIbram), tak dobrze znanemu na polskiej scenie ultra. Filigranowa Li Dong (Salomon) zameldowała się na mecie jako pierwsza kobieta, dając się wyprzedzić jedynie 24 panom. Prawdziwy szacun!
Po kilkunastu minutach walki z ostatnimi fragmentami trasy z ulgą zobaczyłem, że strzałki kierują teraz mnie ze stromego lodowiska z powrotem w las. W domu, przed ekranem komputera, gdzie śledzić można było mój bieg na żywo, zaczęła się panika. Ponieważ była to nieprzewidziana zmiana przebiegu trasy, którą organizator wprowadził aby zwiększyć bezpieczeństwo. Po kilku nerwowych chwilach, czerwona kropka dotarła do mety. Nie mogło zabraknąć mojego talizmanu, który od startu cały czas był w moim plecaku.
Zimno, którego przez ostatnie kilka minut nie czułem, teraz uderzyło ze zdwojoną siłą. Pierwsze koki skierowałem do biura zawodów, gdzie poinformowano mnie, że autobusy, które miały nas zaprać z powrotem w kierunku cywilizacji utknęły w wielokilometrowych korkach. Po wymianie kilku zdań dowiedziałem się dlaczego mieszkańcy Hong Kongu przeprowadzili taki szturm na Tai Mo Shan (957 m n.p.m.). Rozkładający namioty piknikowicze chcieli na własne oczy zobaczyć lód, szron i wszystko co związane jest z tak oczywistą dla nas zimą. Jak się okazało wieczór z 23 na 24 stycznia był najzimniejszy od prawie sześćdziesięciu lat. Mogła to być tak naprawdę jedyna okazja w życiu aby zobaczyć oszronione trawy na szczycie najwyższej góry w Hong Kongu. Właśnie z powodu tego rekordu temperaturowego, po dwudziestu jeden godzinach od startu, organizatorzy przerwali bieg zaliczając wszystkim będącym jeszcze na trasie jego ukończenie. Przed zamknięciem trasy do mety dotarło 969 osób. W sumie bieg ukończyło 1406 ultramaratończyków.
Mój czas, zgodnie z przewidywaniami mieścił się w normie 200% czasu pierwszego zawodnika. Nie jest on może spektakularny jednak czasem ważniejsze od rekordów i miejsca jest przyjemność jaka płynie z uczestnictwa w takim biegu. Każde miejsce jest na swój sposób magiczne. Hong Kong zauroczył mnie niezwykłym kontrastem. Jadąc na ten bieg byłem bardzo ciekaw jak można zrobić bieg górski w jednej z największych metropolii na świecie. Po spędzeniu 18 godzin i 41 minut na trasie wyznaczonej przez dwoje ludzi z wizją, Janet i Steve’a, stwierdzam, że z całą pewnością był to ultramaraton górski. Nie byle jaki ultramaraton. Bo czy na co dzień możemy biec mając praktycznie pod stopami jedne z najwyższych budynków na świecie. Zobaczyć jak ogromne wieżowce, nie są dominującym punktem, piętrzącym się przed oczami, a jedynie tłem dla otaczającej nas wspaniałej przyrody.
Jeśli akcja na Polak Potrafi – Z Astmą po Koronę Ultramaratonów zakończy się sukcesem, już za tydzień stanę na starcie mojego piątego ultramaratonu zaliczanego do Ultra-Trail World Tour. Więc jeśli chcecie przeczytać relację z Tarawera Ultramarathon, zgarniając przy tym fajne gadżety, zapraszam do wsparcia akcji. Zostało jedynie trzy dni do jej zakończenia!
Dziękuję firmie Power Water’s za umożliwienie startu w Hong Kong 100.
Autorem relacji jest Bartłomiej Trela, prowadzący stronę www.pokonajastme. Biegacz, który udowadnia, że niemożliwe nie istnieje – mimo astmy, udaje mu sięgać po kolejne szczyty biegowych ultramaratonów.