Nigdy nie bałem się podejmowania wyzwań. Nigdy nikt mnie nie namawiał do podejmowania takowych. Wręcz przeciwnie – z każdej strony padały słowa raczej zniechęcające niż budujące. Ja wiedziałem jedno, że trzeba robić, co się kocha, bez względu na przeciwności, jakie stawia przed nami los. Od zawsze byłem osobą, która nie może usiedzieć w jednym miejscu. Niektórzy utożsamiają to z moim znakiem zodiaku. Może coś w tym jest, bo za każdym razem, jak czytam opisy dla urodzonych pod znakiem bliźniąt, znajduję bardzo dużo cech wspólnych. Chyba najmocniej identyfikuję się z ciągłym poszukiwaniem nowych zainteresowań i duchem towarzyskim.
To właśnie wspólne spędzanie czasu ze znajomymi napędza mnie najbardziej. Miałem to szczęście, że droga z domu do szkoły podstawowej liczyła prawie trzy kilometry i nikt nigdy mnie do niej nie podwoził. Odebrało by to całą frajdę, z dość ciekawych czasem, sposobów jej przemierzania. Bo, czy dziś jakiemuś dziecku przyszłoby do głowy, żeby brać łyżwy do plecaka tylko po to, aby mógł szybciej dojechać do domu. Po co szybciej, a no po to, żeby zdążyć zagrać, przed zachodem słońca, godzinkę w hokeja z kumplami o dekadę starszymi od niego na zamarzniętym stawie.
Zimowiska spędzone na nartach, setki, jeśli nie tysiące kilometrów na rowerze. Godziny na boiskach do gry w koszykówkę czy piłkę nożną. Nikt nie pytał: czy zostajesz po szkole? To była oczywistość! Nikt nie spóźniał się na lekcje. Do domu na obiad za to każdy i chyba nieraz mu się za to oberwało. Z czasem jednak było mi coraz trudniej utrzymać tempo. Nie było to winą mojej formy fizycznej. Po konsultacji pulmonologicznej diagnozą była astma. Lekarz wyraźnie dał mi do zrozumienia, że będę musiał nieco odstawić sport i zająć się czymś innym.
Tak też zrobiłem. Minęły czasy beztroskiej podstawówki i buntownicze lata w szkole średniej. Przyszedł czas na robienie “kariery” zawodowej – moim przypadku typowo siedzącej. Jedyny sport, jaki uprawiałem to ten elektroniczny. Na pytanie dawnych kumpli z podstawówki, czy mam ochotę pojechać z nimi na narty, łyżwy albo zagrać godzinkę w kosza na hali, moja odpowiedz była krótka – nie! Oczywiście po niej następowały tłumaczenia, że mnie noga boli albo głowa. Zawsze wymówka się jakaś znajdzie. Czasem miałem zrywy bohaterstwa i wpadałem na szalone pomysły przejechania 30 km na rolkach. Zwykle kończyło się umieraniem przez dwa dni z powodu kłopotów z oddychaniem, zakwasów i innych dolegliwości.
Góry, astma i pasja biegania
Jedno, co zawsze było bliskie mojemu sercu to góry. Do nich zawsze wracałem i tutaj wymówki ciężko było mi znaleźć. Te zaczynały się na pierwszym stromym podejściu. “To wy idźcie, a ja tu sobie chwilkę odpocznę”. Takie słowa kierowałem do towarzyszy moich wędrówek po Tatrach i innych pasmach górskich w Polsce.
W życiu każdego z nas, jednak zawsze przychodzi moment przełomowy. Pomyślałem, iż trzydzieste urodziny będą idealnym. Padło na bieganie. Dlaczego na bieganie? Ze względu na następujące argumenty: tani (na początku człowiek zawsze jest optymistą), można go uprawiać wszędzie (no chyba że leje, pada śnieg, nie jest ciemno), potrzebuje jedynie buty (oj jak ja się wtedy myliłem), poprawie w ten sposób wydolność i będę mógł szybciej poruszać się w górach (tutaj przyznaje 100% zgodność z początkowym założeniem)
Ponieważ do każdego tematu podchodzę pragmatycznie, toteż wcześniej zrobiłem “risercz “. Zacząłem od doboru butów, no i najważniejsze, jak robić ,żeby zrobić a się nie narobić, czyli plan treningowy. I tak mozolnie przeszedłem przez kilka, aż nastąpił kolejny przełomowy moment w moim życiu. Zdecydowanie najważniejszy. Podczas samotnej wędrówki na Rysy zadzwoniła moja żona z informacją o tym, żebym uważał na siebie bo zostanę ojcem. Ten listopadowy dzień zapamiętam na całe życie, a konkretnie zobowiązanie, jakie podjąłem będąc samotnie, podczas pięknej pogody, na najwyższym szczycie w Polsce. Przebiegnę maraton. Nie dla siebie. Dla nich. Konkretnie za zdrowie obojga moich najbliższych.
Podczas przygotowań do maratonu, nie przeszkadzała mi już zła pogoda, zmęczenie, duszności czy migrenowe bóle głowy. Przecież to żadne poświęcenie w porównaniu do tego, które moja żona codziennie podejmuje. Julian urodził się cały i zdrowy czwartego lipca i nie pozostało mi nic innego, jak zrealizować moje zobowiązanie. Dwa miesiące później stałem na starcie 34. Maratonu Warszawskiego. Pierwsze 10 km pokonałem ze ściśniętym gardłem. To szczęście. Nie zdawałem sobie sprawy, że takie emocje mogą towarzyszyć mi w drodze do mety. Czy pamiętam tą pierwszą godzinę? Nie! Pamiętam za to kto biegł ze mną całe 42 km 195 m. Kiedy po niespełna trzech i pół godzinie wpadłem na metę nie czułem zmęczenia. Chciałem jedynie zadzwonić i podzielić się tą chwilą z bliskimi.
Odkąd zacząłem przygodę z bieganiem minął zaledwie rok . Przygoda przerodziła sie w terapie. Nie tylko dla ciała, moje wszelkie parametry wskazujące na chorobę przestały na nią jednoznacznie wskazywać, ale również dla ducha. Podczas treningów wreszcie miałem czas na oderwanie się od zgiełku otaczającego świata. Był to moment, kiedy mogłem wspólnie spędzać czas z synem i jednocześnie cały czas trenować w kierunku następnego ambitnego celu. Tak przynajmniej było do momentu, kiedy po pokonaniu ponad 3 000 km rama wózka, który mimo nazwy GTX zupełnie nie był przystosowany do biegania, pękła na dwie części.
Tym kolejnym celem była naturalna progresja dystansu i powrót w ukochane góry. I tak rok po wbiegnięciu na Narodowy, wbiegłem na Krynicki Deptak. Wystartowałem z niego 14 godzin wcześniej, z nadzieją na przeżycie nowej wielkiej przygody. Niewątpliwie taką była. To, że ja i moja żona uroniła łzy szczęścia było całkiem do zrozumienia, ale, że teść, a nawet teściowa się popłakali, w życiu wcześniej przez myśl by mi nie przeszło.
Jeśli ten sport przynosi takie korzyści zdrowotne, a przywołuje tak silne emocje, to dlaczego nie pokazać tego szerszej publiczności. Być może ktoś zainspiruje się tym i zmieni, tak jak ja, swoje życie. Tak powstał mój projekt “Z Astmą po Koronę”, gdzie na stronie internetowej oraz w mediach społecznościowych dzieliłem się z kilkoma znajomymi kolejnymi jego etapami.
Gdy tylko startowałem w zawodach, starałem się, aby każdy kto przekroczy ich metę, również miał z nich pamiątkę. Ponieważ ja w nich biegałem, to głównie żona robiła za fotografa. Mi przypadała rola operatora kamery GoPro. Tak wspólnie tworzyliśmy materiały i udostępnialiśmy je dla ciągle rosnącej widowni. Z czasem coraz więcej osób obserwowało mój fanpejdż i pisało do mnie wiadomości. Szczególnie cieszyły mnie te od astmatyków z zapytaniem o to jak zacząć swoją przygodę z bieganiem.
Po marzenia trzeba sięgać – są jak tlen
Kiedy wyzwania się skończyły i przebiegłem większość maratonów, ultramaratonów i biegów górskich w kraju, przyszedł czas na starty zagraniczne. Niestety mój budżet nigdy na takie podróże nie pozwalał. Dlatego zwróciłem się o pomoc do moich przyjaciół, znajomych i nieznajomych o pomoc przez platformę crowdfundingową. Nie zawiedli. Postawili mnie na starcie pierwszego Ultramaratonu zaliczanego do Pucharu Świata – Ultra-Trail World Tour.
Kiedy po 21 godzinach biegłem ostatnie 400 metrów po deptaku w Cortina d’Ampezzo z Julianem w wózku, nawet moja żona nie mogła mnie dogonić. Jeśli wydaje Ci się, że już nie masz siły to Ci się tak tylko wydaje. Uwierz mi na słowo!
[youtube]BRhxHCEw9PE[/youtube]Tak rozpoczęła się moja przygoda z Pucharem Świata. W jednej ręce flaga Polski w drugiej kamera i Julian. Całkiem fajny początek projektu “Z Astmą po Koronę Ultramaratonów”. Przynajmniej tak mi się wydawało dopóki nie przeżyłem pierwszych 40 km na ultramaratonie Transgrancanaria.
Były to chyba najbardziej wyczerpujące godziny w moim życiu. Dokładnie całe 26 godzin. Niestety fundusze nie pozwoliły na to aby moi najbliżsi kibicowali mi na trasie i mecie. Bo to właśnie najważniejszy przekaz mojego projektu. Aby robić to co się kocha z tymi których się kocha. Na szczęście w chwilach największego zwątpienia, kiedy po 117 km zaczęło brakować mi przekleństw i wymówek do dalszego kontynuowania biegu, mogłem liczyć na delikatność mojej żony. – Magda, już nie dam rady! Gdzie ja k… jestem! Po co ja tu przyjechałem! W odpowiedzi usłyszałem troskliwe: – Weź nie pier… tylko biegnij do mety! Podziałało! Dwie godziny później znów w prawej ręce miałem flagę rozciągniętą na kijku trekingowym, a w lewej ręce kamerę sportową.
Magda ma taką teorię, że głupi ma szczęście, ale tylko co drugi. Ja widocznie jestem tym co drugim, bo wylosowano mnie do udziału w uznawanym za najbardziej elitarny i najstarszy 160 km ultramaraton na Świecie. To właśnie tam wszystko się zaczęło. Marzenie każdego ultramaratończyka. Spalony słońcem szlak poszukiwaczy złota Western States 100 przez góry Sierra ze Squaw Valley do Auburn. Jakby tego było mało, to jeszcze maszyna losująca wytypowała mnie do udziału w Ultra Trail du Mont Blanc.
O ile na UTMB po cichu liczyłem i przygotowałem się finansowo, to Western States 100, był zupełnie poza moim planem startowym na rok 2015. Dlaczego? Ano dlatego, że szansa na wylosowanie w pierwszej próbie to zaledwie 4%. Aby wziąć udział, jako trzeci Polak w ponad 40-letniej historii Western States, ponownie zwróciłem się o pomoc przez Polak Potrafi. Dwa miesiące później stałem już na starcie tego kultowego biegu. Nowe stare auto musi poczekać, bo nie wyobrażałem sobie, aby tym razem brakło tak potrzebnego dopingu. Przecież nie będę dzwonił w środku nocy do żony, żeby mnie opierdzieliła.
Bieg na Gran Canarii był ogromnie wymagający fizycznie. Bieg w Kalifornii psychicznie. Te 160 km pokonane w temperaturze, często przekraczającej zdrowy rozsądek, dały mi naprawdę dosłownie popalić. Od 30 km miałem ogromne problemy przyjmowaniem pokarmu pod każdą postacią. Dobrze, że jedyne co wchodziło i to całkiem nieźle to mój ulubiony izotonik – Pepsi /CocaCola. W końcowym rozrachunku wypiłem ponad 15 litrów tego cudownego napoju składającego się z kofeiny i cukru (w wypadku USA syropu glukozowo-fruktozowego – FUJ!)
Jedyne, co trzymało mnie na słaniających się nogach, to wsparcie, jakim obdarzyli mnie moi fani. Nie tylko tym finansowym, ale przede wszystkim ogromnym dopingiem. Ten doping cały czas kołatał mi się w głowie. Nie bez znaczenia był też widok Julka i Magdy na 100 km. Kiedy po 10 minutach, umysł połączył się z ciałem, wreszcie mogłem zobaczyć ten promyk nadziei i ogromne wzruszenie w oczach obojga. Na parkingu przed Foresthill Elementary School, gdzie mieścił się ten punkt, wydarzył się również niezwykły moment. Zupełnie obcy człowiek zgodził się dotrzymać mi towarzystwa w ostatnich 60 km, jakie dzieliło mnie od mety. Fajnie to brzmi- ostatnie 60 km :). Jeszcze dwa lata temu było to dla mnie nie do ogarnięcia umysłem.
Prawie dwanaście godzin spędzonych na rozmowach przeplatanych milczeniem. Dwanaście godzin kiedy nie jesteś w stanie udawać. Nie nosisz maski, jaką ludzie na co dzień ubierają do pracy czy podczas spotkania z obcymi ludźmi. Tutaj mimo, iż byliśmy sobie zupełnie obcy rozumieliśmy się , jakbyśmy nie tylko rozmawiali w jednym języku, ale znali się od młodych lat. Jak kumple z podstawówki. To właśnie jest magia biegów ultra, która ujęła mnie za pierwszym razem i do dziś pcha mnie w kierunku kolejnych wielkich wyzwań.
Dwadzieścia sześć i pół godziny odkąd wystartowałem o wschodzie słońca, pokonywałem już ostatnie metry na bieżni stadionu w Auburn. Nie mogło być inaczej. Meta, Flaga, kamera, łzy. Dwóch dorosłych chłopów, płacze jednocześnie się obściskując. Myślałem, że takie sceny to tylko na weselnej zabawie około godziny czwartej nad ranem.
[youtube]G7037QwivFU[/youtube]Stanąć na mecie pięciu ultramaratonów zaliczanych do Ultra-Trail World Tour
To co spotkało mnie do tej pory potwierdziło, że warto podejmować wyzwania i marzyć o rzeczach dalece wykraczających poza nasze aktualne możliwości. Pomimo, iż start w UTMB nie do końca przebiegł po mojej myśli, to doświadczenie wyciągnięte podczas tego startu, było równie ważne i na pewno zaprocentuje w dalszych krokach ku zdobyciu Korony Ultramaratonów. W sezonie 2016 wyznaczyłem sobie bardzo ambitny plan ukończenia kolejnych pięciu ultramaratonów zaliczanych do Ultra-Trail World Tour. Jednak jak to w moim i nie tylko moim życiu bywa, napotkałem na kolejną przeszkodę. Jednak wierzę w to, że nie ma przeszkód nie do pokonania, dopóki mamy zdrowie i wolę walki.
Już pod koniec stycznia Bartłomiej będzie walczyć na trasie Ultramaratonu Hong Kong 100, a jego fani o to, aby zaraz po nim pojechał na Tarawera Ultramarhton w Nowej Zelandii. Projekt Bartłmieja możecie wesprzeć pod linkiem Polak Potrafi – Z Astmą po Kolronę Utramaratonów, a tym samym otrzymać artrakcyjne nagrody za włączenie się do tej akcji. Z kolei relację live z zawodów można będzie śledzić tu: Hong Kong 100 oraz Tarawera Ultra Marathon.
Pamiętajcie! Marzenia są po to, aby je realizować, a nie spisywać na kartce. Moje spełnia się dzięki nieodłącznej pomocy najbliższych i nieocenionym wsparciu wspaniałych ludzi. Trzymam kciuki za to, abyście znaleźli siłę by spełniły się Wasze, dotychczas niezrealizowane marzenia.
Bartłomiej, www.pokonajastme.pl