Biegacz biegacza zawsze zrozumie. Co więcej, zawsze wypatrzą się gdzieś w tłumie. Biegacze mają chyba w sobie to coś, co przyciąga jak magnes. Tak właśnie poznałam Roberta Chanckowskiego. I to w bardzo nietypowych miejscu, bo w koszarach jednostki wojskowej, gdzie oboje szkolimy się na żołnierzy. Mimo mundurów, które mocno kamuflują i nie pozwalają na zdradzanie pasji i zainteresowań, szybko wyczuliśmy wspólną więź. Od słowa do słowa i rozmowa zaczęła nabierać rozpędu. Ten energiczny i pełen ambicji młodzieniec jest rekordzistą Polski na dystansie maratońskim w kategorii U-23 (Warszawa 2013), ultramaratończykiem (Sudecka setka), zwycięzcą wielu zawodów na krótkich dystansach, a przede wszystkim jest biegaczem, który zwyczajnie robi to, co kocha. Bez parcia na wyniki i sukcesy. Swoje prędkości rozwija pod skrzydłami trenera klubu MLUKS RAWA – Jarosława Wasiaka. Rozmawiając z Robertem miałam wrażenie, że siedzę z terminatorem. O swoich osiągnięciach opowiadał, jak o rutynowych czynnościach dnia codziennego. Bo to dla niego normalne. Lubi biegać, więc biega. Nic prostszego! A że przy okazji osiągnie dobry wynik? Życie. Podczas rozmowy oberwał pół trawnika, co zdradzało jego nieśmiałość. Ujęło mnie to i mam nadzieję, że uda mi się Was do Roberta przekonać. Młodego talentu, który jest potwierdzeniem, że nie ma rzeczy niemożliwych. I jak sam mówi „wszystko zaczyna się i kończy w naszej głowie”.
Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z bieganiem?
Zacząłem biegać w ostatniej klasie gimnazjum. Pewnego dnia, kiedy siedziałem w domu, pomyślałem, że coś mógłbym ze sobą zrobić. Założyłem buty i wyszedłem pobiegać. Tak po prostu. Zrobiłem 3km później 5km i spodobało mi się. Po miesiącu wymyśliłem sobie, że co tydzień będę zwiększać dystans o 5km. W ten sposób doszedłem do 25 km. W tym samym czasie dowiedziałem się, że w Warszawie jest jakiś bieg na 42 km. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to się nazywa maraton. Poszperałem w internecie, poszukałem więcej informacji i zapisałem się na start. Problemem był wtedy mój wiek (17 lat). Na szczęście udało się zapisać do grupy amatorskiej.
Miałeś jakiś plan treningowy, według którego mogłeś się przygotować?
Nic nie miałem. Nie znałem jeszcze tych wszystkich stron, które są teraz dostępne. Nie miałem pojęcia, że są jakieś plany. Po prostu biegałem, bo sprawiało mi to przyjemność. Pojechałem na start i przebiegłem te 42, 195 km. Później były kolejne zawody – też w Warszawie – na dystansie 10 km, gdzie wypatrzyła mnie trenerka z Skra Warszawa i zaprosiła do siebie na trening. Pojechałem i zacząłem tam biegać. Chciałem osiągnąć coś więcej, jednak ze względu na odległość musiałem szybko zrezygnować. Do Warszawy miałem 80 km i nie mogłem uczestniczyć w treningach systematycznie. A wiadomo, że bez systematyczności nie ma wyników.
I przeniosłeś się do MLUKS RAWA?
Tak. To klub trenujący w mojej rodzinnej miejscowości. Poszedłem tam porozmawiać i trener przyjmując mnie od razu zaproponował wyjazd na obóz. Tam w bardzo krótkim czasie osiągnąłem spory progres. Po pół roku treningów w klubie zaproponowano mi maraton. Wtedy już wiedziałem, co to oznacza. Wiedziałem także, że jak się pokażę z dobrej strony, to będzie szansa dostać się do kadry wojewódzkiej. Była to moja motywacja. Wraz z kolegą pojechałem na start Maratonu w Poznaniu (2012). Pamiętam, jak wychodząc z hotelu, powiedziałem do kolegi, że dziś jest dobry dzień na bieganie. Plan był taki, by pobiec na czas 3h 15min. Kolega był bardziej doświadczony i miał trzymać tempo. Biegliśmy ramię w ramię, nie odczuwając żadnego nadmiernego zmęczenia. W efekcie sam zacząłem przyspieszać, wyprzedzając po drodze kolegę i uzyskując wynik na mecie 2h 55min. Miałem rację, to był dobry dzień.
I po tym starcie ruszyła machina. Kolejne starty? Kolejne sukcesy?
Później faktycznie zwiększyłem ilość treningów. W międzyczasie zaliczałem szybkie zawody, zwycięstwa, podium. Biegałem na 5km i 10km.
Co czułeś stając pierwszy raz na podium?
Byłem szczęśliwy. Cieszyłem się jak dziecko, któremu dano lizaka. Nie wiedziałem, co się dzieje wokół mnie. Nigdy nie biegałem z poczuciem, że muszę wygrać. Robiłem to, co mówił trener. Nie miałem nawet świadomości, jak szybko robię progres. Po prostu biegłem.
Czyli trafiłeś w dobre ręce. Trener Cię oszlifował i zrobił z Ciebie przysłowiowy diament.
Zawsze się śmiałem, że jestem tylko narzędziem w jego rękach. Ma dobre podejście do zawodników. Nie krzyczy, kiedy coś pójdzie nie tak. Wie, że przecież mogłem mieć gorszy dzień, być bardziej zmęczony. To ważne, ponieważ relacja trener – zawodnik odbija się na wynikach. A te wciąż osiągałem. Zacząłem jeździć na kolejne zawody, m. in. ogólnopolskie biegi przełajowe, gdzie zająłem 2. miejsce, europejskie biegi młodych olimpijczyków – również 2. miejsce. Niespodziewanie oczywiście, bo nikt nie zakładał, że coś wygram.
Pewnego dnia trener przyszedł i powiedział, że pobiegnę na 1000m. Zawody miały odbyć się w Kutnie, na stadionie lekkoatletycznym. Nigdy nie biegałem na tak krótkie dystanse. Do tej pory zaliczałem długie, przez co szybkość była delikatnie zaniedbana. W związku z tym nie liczyłem na dobry wynik. Ku kolejnemu zaskoczeniu linię mety przekroczyłem z czasem 2min 44s. Pamiętam, że trener wtedy powiedział, że mógłbym pobiec lepiej, ale źle rozłożyłem siły. „Na końcu pobiegłeś, jak ptaszek”. Zaczęliśmy pracować nad tym i wyniki się poprawiły. Do tego stopnia, że nieraz trener pozwala mi samemu poprowadzić jakiś trening. Wiele mu zawdzięczam i dzięki niemu spełniam się w tym sporcie.
Który dystans jest dla Ciebie ”wygodniejszy”?
Zdecydowanie wolę biegać długie dystanse, głownie maratony. W przyszłości będę chciał startować w ultramaratonach, aczkolwiek sądzę, że będą to starty górskie.
Jeden ultramaraton (Sudecka setka) masz już za sobą. Jak się do tego przygotowywałeś?
Może śmiesznie to zabrzmi, ale nie przygotowywałem się, to był zupełny spontan.
No, ale jest to dystans wymagający naprawdę sporych nakładów treningowych. I chcesz mi powiedzieć, że pobiegłeś ot tak? Tak można pobiec na 5-10 km, ale nie na 100!
Zawsze uważałem, że wszystko zaczyna i kończy się w głowie. Powtarzam sobie to na każdym treningu. Jakieś tam wytrenowanie już miałem. Sudecką setkę wymyśliłem sobie na miesiąc przed startem. Zrobiłem ze 3 dłuższe wybiegania po 30-35 km i pojechałem tam.
Tylko 30-35 km? Nie chciałeś spróbować chociaż raz przebiec 50 km?
Nie. Mam coś takiego, że jak trener każe mi pobiec wolniej, to ja zawsze zacznę szybciej. Wiem, że to jest najczęstszy błąd zawodników, ale ja się nie spalam w ten sposób. Rozpędzam się i już nie zwalniam. Często jest tak, że na końcu jeszcze bardziej przyspieszam i wychodzi na to, że moje wybieganie w zupełności mi wystarcza. Tak samo było w przypadku Sudeckiej setki. Choć wcale nie uważam, że było lekko! Na zawody dojechałem pociągiem, gdzie nie było możliwości przespania się. Na obiad zjadłem pizzę i wyruszyłem na start, który był o 22. Pierwsze 40km przeleciało nawet nie wiem kiedy. Trochę później zaczęło padać. Zrobiło się ślisko, a po kamieniach spływało błoto. Biec jednak trzeba było dalej. Jeszcze gorzej zrobiło się po 65km, gdzie było 2 km spore wzniesienie, mnóstwo zakrętów, a co kolejny zakręt przewyższenie się zwiększało. W końcu doszedłem na wierzchołek (tu już nie dało się biec), odwróciłem się i zobaczyłem, jakie piękne widoki mnie otaczają. Zaczynało świtać już i krajobraz zapierał dech w piersiach. Warto było się wspiąć. Skoro było takie ostre wzniesienie, to i musiał być równie ostry zbieg. Starałem się być ostrożny, ale i tak naciągnąłem mięśnie brzucha, co utrudniało mi oddychanie. W głowie miałem tylko jedną myśl. Przyjechałem tu po to, żeby to przebiec. Nieważne, co by się działo, zawsze do końca. I tak zrobiłem. Pokrzyczałem trochę, jakaś łezka z bólu też poleciała, włączyłem w mp3 muzykę i pobiegłem dalej. Jedyne moje większe zmartwienie na trasie, to zegarek z gps, którego baterie po 8h pracy rozładowały się. Miałem jeszcze drugi zegarek choć już bez gps’a, i ciężko było kontrolować tempo biegu. Zakładałem, że cały dystans pokonam w czasie około 12h. Troszkę się przeliczyłem, ponieważ dobiegłem już po 10 godzinach i 43 minutach. Pamiętam, że ostatnie 5 km mocno przyspieszyłem. Wpadłem na metę i po założeniu na szyję medalu, padłem na kolana. Na mecie zadałem tylko dwa pytania: które mam miejsce w kategorii open i które w kategorii wiekowej. W open byłem 12, a w wiekowej byłem 3. Byłem najszczęśliwszy na świecie. Po wszystkim przyznałem się trenerowi do swojego wybryku. Odpisał mi w smsie, że cieszy się, że wróciłem cały i zdrowy. Wychodzi na to, że mam mocną głowę, bo nie wiem, jak to inaczej wytłumaczyć.
Może zapytam inaczej… co jesz, lub co pijesz, że masz tyle energii? A może masz jakieś turbo-doładowanie w butach i na starcie odpalają się rakiety, dzięki którym szybciej pokonujesz trasę? Czy na jakiejś ukrytej miotle lecisz?
Mam w sobie dużo motywacji. Chcę coś w życiu osiągnąć, żeby mnie ludzie zapamiętali. Nie jem nic szczególnego. Odżywiam się normalnie, nie piję alkoholu, nie jem fast-food’ów, nie palę… pierogów nie odmówię. Aczkolwiek kebaba nie ruszę. Przyznaję, że mam w tej chwili 21 lat i nie mam pojęcia, jak to smakuje. Wiele razy koledzy mnie namawiali, żebym spróbował. Bez skutku. Dodam też i tu możesz mi wierzyć lub nie, ale te 100 km przebiegłem na 2 bananach i kilku rodzynkach… zwyczajnie nie chciało mi się więcej jeść. Nie czułem ani głodu, ani spadku energii. Na trasie była woda i izotoniki, herbata, bułki słodkie, kanapki, ale tego też nie chciałem jeść. Na 42 km zjadłem rodzynki. Po 65 km zjadłem pierwszego banana, a na 72 km drugiego i cały czas czułem się dobrze.
Powiem tak… to wszystko brzmi, jak jakaś abstrakcja. Bajka o Usain Bolcie tylko w wersji młodszej i długodystansowej. Jeszcze jakieś „wybryki” masz na swoim koncie?
Z takich niespodziewanych to tylko rekord na dystansie maratońskim w Warszawie (2013). Dobiegłem do mety z czasem 2h 48min i tym samym byłem pierwszy w kategorii U-23. W kategorii open byłem 58, a w kat. M-20 byłem 23. Wśród młodzieżowców był to najlepszy wynik w Polsce.
A jakieś potknięcia miewasz? Gorsze starty?
Pewnie! Najgorszy był ostatni Orlen Warsaw Marathon, podczas którego miałem zamiar złamać czas 2:44. Wszystko pięknie się układało, aż do 15 km, gdzie zaczął dokuczać mi ból mięśnia czworogłowego. W tym momencie rozpoczęła się gonitwa myśli. Zejść z trasy? Biec dalej? Wiedziałem, że jak zerwę mięsień, to będzie po karierze. Decyzję o zejściu z trasy podejmowałem przez 6 km. Nie wiedziałem, co robić. Na szczęście rozsądek wygrał. Po szybkiej rehabilitacji wróciłem na trasę i dalej trenowałem.
Wspomniałeś, że pochodzisz z małej miejscowości. Jak na Twoje osiągnięcia reagują znajomi?
Początkowo się śmiali, że gdzie ja się pcham. Z czasem zauważyłem, że osoby, których nie znam, znają mnie. Pokazywali palcami i krzyczeli „to ten, co biega maratony”. Część znajomych kibicuje i wspiera. Czasem ludzie przeczytali o mnie w lokalnej gazecie i cieszyli się na mój widok, i pozdrawiali. Może nieświadomie, ale skutecznie wspiera mnie też Mariusz Pudzianowski, który pochodzi z tej samej miejscowości. Zawsze, gdy przejeżdża obok, krzyczy słowa otuchy i dopinguje. Jako sportowiec wie, ile wyrzeczeń i samozaparcia kosztują treningi. Dla kogoś może to niewiele znaczy, ale dla mnie to ogromny zastrzyk energii i po takich momentach zawsze biega mi się lepiej.
Obecnie pełnisz służbę w NSR. Co w takim razie dalej z Twoim bieganiem? Będziesz kontynuował czy raczej zwalniasz tempo?
Biegać nie przestanę. Zwłaszcza, że najlepsze czasy dopiero przede mną. Podobno najlepsze wyniki osiąga się w wieku 30 lat… zobaczymy czy to prawda! Póki co trenuję dalej, nawet tu w wojsku znajduję na to czas. Przed wojskiem normalnie pracowałem, jako barman i też dawałem radę. Wszystko da się pogodzić. Wiadomo, że czasami dopada zmęczenie, nie chce się iść na trening. Raz miałem kryzys. Byłem tak zmęczony, że po powrocie z pracy poszedłem spać i opuściłem trening. Obudziłem się dopiero rano i wszystko wróciło do normy. Mogłem biegać dalej.
Skoro nie zamierzasz zwalniać, to może zdradzisz swoje plany na przyszłość?
W takiej dalszej przyszłości na pewno chciałbym wystartować w Olimpiadzie, jak każdy sportowiec. Ciągnie mnie także do troszkę bardziej ekstremalnych biegów i chcę spróbować sił w GROM Challenge. Startuję w tegorocznej edycji, zaraz po wyjściu z wojska. Mam nadzieję, że będzie wesoło!
Życzę w takim razie powodzenia! Niech chęci i zdrowie dopisują dalej. Motywuj, biegaj i nigdy się nie zatrzymuj! Bo o to w życiu biega, by robić to, co się kocha.