Spis treści
Wczoraj zobaczyłem reklamę biegu. To chyba sprawiło, że znowu mi się on przyśnił. Siedemnaście lat czekałem, aby móc w nim wystartować, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to będzie on. Siedemnaście lat. Powiesz długo. Miałem jednak swoje powody. Zapraszam Cię na 83-kilometrową podróż po Beskidzie Żywieckim. Niepozornych górach, które potrafią wyssać ostatni dżul energii z komórek i sprawić, że stracisz dech w piersi na widok roztaczających się przed tobą widoków oraz wzniesień, które należy pokonać, gdy znajdziesz się już u ich podnóży.
Zasady
Chudy Wawrzyniec to dość specyficzny bieg górski. Nie ma przepaków, jedzenie i wodę niesiesz na plecach od startu do mety, nie możesz korzystać z pomocy kibiców czy rodziny. Nie możesz mieć supportu na ostatnich kilometrach, gdy już ochoty na bieg brak, ale za to możesz zmienić decyzję na szczycie Wielkiej Rycerzowej (40,5 km) i pobiec krótszą trasą (50km).
Między innymi te “atrakcje” sprawiły, że właśnie Chudego Wawrzyńca wybrałem na mój ultra maratoński debiut. Wielu biegających od lat po górach kolegów łapało się za głowę. Od razu 80+ i od razu Chudy Wawrzyniec pytali?
Jak się bawić, to się bawić. Choć po trzeciej wywrotce do śmiechu to mi już było zdecydowanie mniej.
Wróćmy jednak do początku. Dlaczego aż 17 lat.
Bieganie to jedno wielkie palące pragnienie
Mam ich wiele.
- Przebiec maraton w każdej stolicy Europy.
- Pobiec maraton w Nowym Jorku, aby poczuć tę atmosferę 50 tysięcy ludzi.
- Przebiec setkę, sto mil i wystartować w biegu 24-godzinnym – wszystko po górach.
Jednak nad tym wszystkim od pierwszego dnia mojego biegania unosił się jeden, nadrzędny cel, który kazał odłożyć pozostałe marzenia na później.
Połamanie trójki w maratonie.
To się wreszcie stało w 2021 roku w Warszawie. Długo na to czekałem, wiele potu wylałem, ale będąc już na 38 kilometrze wiedziałem, że sen się ziścił i mogę wreszcie iść w góry.
Tak przy okazji.
Bieganie asfaltowych maratonów jest dewastujące. Słowo.
Góry.
To inna bajka.
Start, meta i to, co pomiędzy
Start Chudego Wawrzyńca odbywa się w miejscowości Rajcza o 4 rano.
Na raz startują trzy dystanse:
- Chudy Wawrzyniec 50+
- Chudy Wawrzyniec 80+
- Chudy Wawrzyniec 100+
Aczkolwiek musisz wiedzieć, że dystans 100+ dostępny jest tylko co dwa lata. W tym roku, kiedy to piszę (2023) są tylko dwie opcje 50+ oraz 80+
Ale i tak można się zmęczyć.
Trochę o fuckupach
Na myśl o nich japa mi się śmieje. W końcu jestem dość doświadczonym biegaczem.
W kopytach mam około 50 maratonów (asfaltowych), a nie wystrzegłem się szkolnych błędów.
Góry.
Rządzą się swoimi prawami.
Do rzeczy jednak.
Wstaliśmy dość wcześnie. Coś koło 2:30. Od startu mieszkaliśmy dosłownie 500 metrów. BTW jeśli rozważasz start w ultramaratonie, gdzie start i meta są od siebie sporo oddalone, zawsze nocleg szykuj bliżej miejsca startu niż mety.
Zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, napełniłem bukłak i softlaski. I wolnym marszem ruszyliśmy na start.
Miałem solidny support. Niezawodną żonę Magdalenę, która następnego dnia miała wraz z Beatą i Markiem zmierzyć się również ze swoim pierwszym biegiem górskim – Małą Rycerzową. Tak w ogóle fajne to jest, że z core biegu, jakim jest Chudy Wawrzyniec zrobił się cały festiwal, gdzie mogą pobawić się i dzieci, i mniej doświadczeni biegacze, ale i tacy, dla których delikatne pieczenie mięśni to za mało. Ci wybierają Vertical Run: 1km do góry, 400 metrów przewyższenia.
Dotarliśmy na start 20 minut przed odpaleniem racy. Pogaduchy, żarty z innymi biegaczami. Kwadrans zleciał jak z bicza strzelił. Staję wśród tłumu, raczej gdzieś w środku stawki, bo co ja tam wiem o bieganiu w górach, nie chcę wstrzymywać. Sprawdzam plecak, sprawdzam buty, sprawdzam numer startowy. I tu łapię się za głowę. Nie mam numeru. Został w kwaterze.
Tu support przydał się pierwszy raz. Marek odpalił wrotki i w 5 minut wrócił z numerem. Dopinaliśmy go, gdy wybrzmiewały ostatnie echa odliczania do startu.
Jakież to jest wyzwalające, gdy to już się zacznie. Wreszcie nie ma czekania, wreszcie kończą się treningi. Wreszcie przestajesz myśleć, po prostu startujesz i biegniesz niesiony rządzą pojawienia się na mecie w jakimś przyzwoitym, jak na 45-latka czasie.
Początkowo po asfalcie, delikatnie pod górkę. W garści dzierżę dwa pożyczone od kolegi kije. Takie składane, wygodne i lekkie. Niezbyt mi przeszkadzają.
Światło czołówki rozpalone na maksa. Gdy mówię rozpalone na maksa, to dokładnie to mam na myśli. Świecę niczym “tir na długich”. Tak lubię, bo ślepy jestem, a parujące okulary nie ułatwiają roboty. Odpalam moją Neo+ i sunę lewym pasem wyprzedzając spacerowiczów. Pierwsze górki nie sprawiają większych problemów. W Świdnicy pod domem mamy takich kilka, je się wbiega, to czemu tu mam chodzić. Docieram wreszcie do takiej, gdzie już biec się nie daje. Wyprzedza mnie gość w sandałach i poncho. Nie mogłem się napatrzeć.
Ja najwygodniejsze buty jakie byłem w stanie dostać, plecak dopasowany do mego ciała, aby nic nie obcierało, a ten sandały, poncho i nakrycie głowy typu sombrero.
Później mijaliśmy się jeszcze wielokrotnie, ale koniec końców po 50 kilometrze już go nie widziałem.
No dobra. Minął mnie gość. Biec się nie da, to rozłożę kije, dzielnie dzierżone w rękach do tej chwili. Raz dwa, kije złożone, można napierać.
Fajnie, dużo lżej. Nogi mniej bolą i tempo rośnie. Kto by pomyślał, że kije to takie przydatne akcesorium.
Nagle jeb. Kijek po wbiciu w błoto się rozkłada, a ja siłą pędu i brakiem podparcia prawej ręki padam plackiem w błotko. Patrzę na ten kij, o co chodzi. Przecież dobrze złożony, czemu on się rozkłada, gdy wbiję go w błoto i pociągnę w górę? Poderwałem się, starłem wstyd z twarzy i napieram dalej. Już bardziej czujnie. Co błotko to albo lewy, albo prawy kijek się rozkłada. Moja frustracja rośnie i zamiast skupiać się na biegu, odpowiednim rozłożeniu tempa i odżywianiu, to ja skupiam się, aby kijek wbić nie w ziemię, a bardziej oprzeć o kamień. Tak męczę się do 36 kilometra, gdzie wreszcie docieram do PIERWSZEGO punktu odżywczego. Tam wywalam nieszczęsne kije w krzaki, skąd zabiera je mój solidny support, który jeździ za mną po górach, aby wspierać mnie dobrym słowem na punktach odżywczych.
Tak, dobrze przeczytałaś/łeś 36. kilometr to pierwszy popas. Do tej pory tylko piłem to, co miałem na plecach. Te 2,5 litra wody z odrobiną Vitargo robiły mi za jedzenie i picie. To drugi solidny fuckup. Niejedzenie na trasie biegu górskiego ultra to pierwszy stopień do piekła. Przyjdzie mi za to zapłacić.
A do kijów wrócę jeszcze później.
Na pierwszym popasie zjadłem głównie arbuza, wypiłem kubek coli i złapałem jakąś mikro przegryzkę. Jakoś nic, na co patrzyłem nie wywoływało mojego zbytniego entuzjazmu, a wiedząc, że plecak mam wypełniony batonami, miałem zaraz plan się nimi uraczyć, jak tylko znowu wrócę do gry.
Za sobą już miałem:
- Przysiółek Chromiczaki [3,8km]
- Rachowiec [9,5km]
- Beskid Graniczny [15,5km]
- Kikuta [18,1km]
- Wielka Raczą [25,4km] – tu nie ma punktu odżywczego, ale jest schronisko z płatnym bufetem + kran z wodą, ale często są długie kolejki
- Jaworzyna [32,5km]
- Przełęcz Przegibek [36,1km] – pierwszy popas
Druga część trasy
Po małym posiłku, pokrzepiony dobrym słowem supportu, ruszyłem dalej.
Nie wiem dlaczego, ale mnie zawsze jak odpocznę, to zdecydowanie trudniej ruszyć jest do biegu, niż jak jestem w ciągłym ruchu. Dobrze, że dobry kilometr od popasu jest w miarę łagodnie, nie ma jakiejś sztajfy do pokonania. To pozwala, aby jedzenie się wchłonęło. Po tych 20 minutach już czuję, że jest ciut lepiej. Nowe siły, nowa chęć do biegu.
Tak przy okazji. Fajnie jest nie znać trasy. Nie wiedzieć, co cię czeka. Trasę znasz z legend i opowieści. Wiesz wprawdzie, bo nim straszyli wszyscy, że będzie jakiś Oszust i Świtkowa, ale jak już się zrobiło 40, to i zrobi się kolejne 40.
Dobiegam do Wielkiej Rycerzowej [40,5km]. To tu mogę podjąć decyzję. Biec 50+ czy jednak założone 80? Nawet się nie zastanawiam. Nie po to tu przyjechałem. Lecę dalej.
Pełen animuszu docieram do Świtkowej [42,2km]. Słowo honoru jeszcze nigdy nie podchodziłem pod taką górę, gdzie na stojąco mogłem łapać się wystających kęp trawy, aby w ogóle móc zrobić krok naprzód. Oglądam się za siebie i jak przystało na człowieka z lękiem wysokości, przechodzą mnie ciary. Małe potknięcie i nic mnie nie zatrzyma. W tę stronę patrząc na ten zwrot, nie ma tak budującego znaczenia.
O jakby się przydały sprawne kije. Na czworaka docieram do szczytu. Tam siadam na jakimś wielkim kamieniu i kontempluję to, co się właśnie wydarzyło. Czas już nie jest taki ważny.
Góry.
Uspokajają.
Tu nie ma pośpiechu jak na asfalcie. Tu jest czas na wszystko.
Chwila luzu i lecimy dalej.
Następuje fajny, leśny, zacieniony teren. Czas na batona.
Dwa gryzy i skręt kiszek. Flaki nie podają. Nic nie funkcjonuje. Nie mogę biec, baton się nie trawi, tylko zalega i wywołuje ból brzucha. No pięknie sobie myślę. Do mety 40km, ja w plecaku 3 żele i duuuuużo batonów, których zjeść nie mogę.
Następna godzina to dużo łażenia. Zwiedzanie lasu, patrzenie jak czas ucieka, ale o dziwo mija mnie bardzo mało biegaczy. Chociaż tyle. Nie będę ostatni.
Niemrawo biegnę przed siebie. Wokół żywego ducha. Żel zaczyna działać. Nie tak jak zawsze, ale jednak jakieś kalorie wpadają do żołądka.
BTW. Z moich wyliczeń wynika, że w trakcie biegu spożyłem 1200-1500 kalorii. Spaliłem za to 7.000. Bieganie na takim deficycie nie jest fajne. Z kolei wypociłem około 10 litrów płynów, ale przyjąłem zbliżoną porcję.
Sprzęt
Szykując się do biegu, starałem się znaleźć możliwie dużo informacji na temat podłoża. Co będzie na mnie czekać. Rok był suchy, więc zdecydowałem się na wygodę ponad przyczepność.
To była dobra decyzja. Aczkolwiek raz jej pożałowałem.
Oszust.
Tak daleko jeszcze nigdy nie byłem na własnych nogach. Maraton liczy sobie 42.2km i pokonałem go wielokrotnie, ale 50? To już zaczyna brzmieć jak ultra dystans. I właśnie na tym przełomie trafiłem na Oszusta. Niby niepozorna górka. Nie mam pojęcia skąd pochodzi nazwa, ale cholernik napsuł mi od groma nerwów. Moje szczęście, że tego dnia nie padało, bo minimalna ilość wody sprawiłaby, że nie byłoby szans wdrapać się na szczyt bez kijów. Brak agresywnego bieżnika sprawił, że co chwilę zjeżdżałem po tym gliniastym stoku dwa kroki w dół. Bez możliwości chwycenia się czegokolwiek trzeba było chodzić w poprzek zbocza i takimi zakolami doczłapać się na górę.
Od tego momentu miało być już tylko łatwiej.
Pięćdziesiąty siódmy kilometr to drugi, ostatni popas (Przełęcz Glinka [57,4km]). To bodaj największa trudność tego biegu. Człowiek jest stworzony do długotrwałego biegu w umiarkowanym tempie, pod warunkiem, że uzupełnia płyny i energię. A podczas Chudego masz tylko 2 razy możliwość uzupełnienia wody i wrzucenia czegoś na ruszt.
Na popasie zjadłem talerz zupy pomidorowej, coś ala krem z pomidorów.
To było to, czego mi było trzeba. Zagryzłem jakąś bułką z czymś, ale prowiant w formie stałej nie chciał przechodzić przez przełyk. Coś tam jednak trafiło do żołądka i po 10-12 minutach odpoczynku ruszyłem dalej.
Z dalszej części biegu niewiele pamiętam. Do mety zostało coś koło 25 kilometrów. Zaraz po drugim popasie dobiegłem do kogoś, kto kilka miesięcy wcześniej biegł Rzeźnika. Pogadaliśmy trochę, czas szybciej leciał. Kolega bardziej doświadczony. Na bieg wziął 25 żeli, ja 5. Gdzieś tam jednak na którymś płaskim odcinku został z tyłu. A ja znów zostałem sam. I tak przez 15 kilometrów. Ciemny las, zaczynający padać deszczyk, ale generalnie warunki jak na sierpień luksusowe. Ani za gorąco, ani za zimno. Deszczyk natomiast w tej fazie biegu traktowałem jako miłe urozmaicenie i dodatkowe chłodzenie.
Trzy Kopce [67,8km] to bodaj ostatnie wymagające podejście. Na jego szczycie czekała miła niespodzianka. Trzech wolontariuszy, którzy zadawali ciekawe pytanie. Lecisz na 100+ czy jednak 80?
Nie zastanawiałem się ani minuty. Wiedziałem, że i tak nie zmieszczę się w limicie czasu setki, więc wolałem robić to, po co tu przyjechałem. Najpierw ugryźć Chudego 80+ a kiedyś tu wrócić i wyrównać rachunki.
Od Trzech Kopców, aby zrobić 100+ trzeba jeszcze zdobyć Pilsko i Romankę. Dwa najwyższe szczyty tego biegu. Wiedziałem, że tego dnia to się nie uda.
Od wolontariuszy dostałem opaskę na przegub ręki Chudy Wawrzyniec 80+ którą z dumą noszę do dziś i poleciałem w lewo, oddalając się od wyzwania 100+
De facto od tego miejsca do pokonania została tylko Hala Lipowska [70,5km], a później to już ponad 10km w dół. Choć nie powiem, że nie przytrafiają się na tym dystansie jakieś dolinki i pomniejsze wierzchołki, aczkolwiek to już robi się siłą rozpędu.
A co za metą?
Meta znajduje się w Ujsołach (około 10km od Rajczy, gdzie był start). Już 2 kilometry od niej słychać hałas, muzykę i czuć atmosferę święta, które odbywa się w tym miejscu. Płoty wzdłuż trasy udekorowane są kolorowymi wstążkami i bannerami. Wszędzie widać ludzi i czuć atmosferę, że to ten dzień w roku, kiedy wszyscy mieszkańcy utożsamiają się z tym, co dzieje się wokół.
Jeszcze tylko przebiec przez most nad rzeką i wpadasz bezpośrednio w objęcia najbliższych. Są łzy, jest radość, jest poczucie, że bieganie to jedna z największych radości życia. I to za darmo.
Nawet teraz jak to piszę, po niemal roku, wspomnienia i wrażenia są tak żywe, jak w tym śnie, który natchnął mnie do tego, aby podzielić się tymi wrażeniami.
Chudy Wawrzyniec to niebywałe doświadczenie. Organizatorzy Chudego Wawrzyńca to zapaleńcy biegania, którzy biegowej pasji poświęcili całe swoje życie. Wielką radością jest obserwować ich zaangażowanie, dbałość o każdy szczegół (choćby medal w postaci otoczaka z nadrukowanym dystansem). To wszystko sprawia, że chce się tam wracać, być częścią tego widowiska i być dumnym z pokonania Chudego Wawrzyńca.
Ostatecznie zajęło mi to 12 godzin i 27 minut, zmierzony przez Garmina dystans wyniósł 83,03 km, po drodze pokonałem 3757 metrów wznosu.
Góry.
Tak trzeba żyć.
P.S.
Wiesz jak się skończyła historia z kijami, która okazała się największym fuckupem tego biegu?
Pojechałem oddać kije koledze i mówię mu, że gniazda są wyrobione, bo kije po wbiciu w ziemię, po prostu się rozkładają. A ten mnie pyta, a czy ty je w ogóle zablokowałeś? Patrzę z rozdziawioną japą na to, jak to robi i skręca trzon kija, aż coś tam się zatrzaśnie. Już się nie rozkładają. Tak się kończy historia, gdy na bieg bierze się sprzęt, którego nigdy wcześniej się nie używało. Ale to już był ostatni fuckup.