Tym razem nie będzie o samym biegu. Albo może – o biegu będzie niewiele. Jak zwykle w ostatnią sobotę lipca. Jak zwykle – o 21, czyli po zachodzie słońca. Jak zwykle od 2009 – start spod stadionu Polonii. Jak zwykle Rota przed startem i inscenizacje przy trasie.
Podobno w tym roku wyjątkowo mało. Dla mnie to lepiej, bo ja akurat nie przepadam za strzelaniem. Zresztą, niby w imię czego. A poza tym fajne inscenizacje to były na AWF, teraz jest za dużo ludzi, żeby coś zobaczyć. Tyle że kibice korzystają – i w sumie o to chodzi, bo biegacze mają biegać, a nie się rozglądać po bokach.
Trasa tradycyjnie urokliwa, przynajmniej do połowy, tej połowy, która wiedzie Bonifraterską, Miodową, Krakowskim Przedmieściem, a potem w dół Karową – aż po wlot na Wisłostradę, gdzie kończy się romantyzm, a zaczyna twarda rzeczywistość, którą nieznacznie tylko ubarwiają przebłyskujące zza drzew kolorowe fontanny. A na koniec jeszcze tylko ściana płaczu, czyli podbieg na Sanguszki – i już. Albo jeszcze raz, da capo al fine, wbrew rozsądkowi.
Tradycyjnie przed startem Rota, jakoś mnie wzrusza i porusza nutkę patriotyczną, chociaż nie da się nie usłyszeć, że w ostatnich latach jednak „nie damy, by nas zgnębił wróg”, a w oryginale chyba było inaczej, ale niech tam, mnie łagodniejsza wersja pasuje światopoglądowo, więc śpiewam tę Rotę stojąc na baczność, bo to taki wice hymn…
Nietradycyjnie przed Rotą – „Uprising” Sabatonu. Nie powiem ani nie napiszę, co bym urwała akustykowi, zamiast podniosłej i nieco pompatycznej, ale energetycznej kompozycji słyszę jeden ryk i trzask. Szkoda. Właściwie powinno się do WOSiR-u wysłać zdjęcia tych dziesiątków osób z zatkanymi uszami. Tak, gwoli przestrogi na przyszłość. Podobno był też teledysk, ale ekran stał tak, że małe był szanse cokolwiek zobaczyć.
Nietradycyjnie też jest upiornie gorąco i duszno, w dzień było 35 stopni, po zachodzie słońca upał prawie nie słabnie, można liczyć tylko na odrobinę powiewu znad Wisły na Wisłostradzie, ale on też nie daje wytchnienia. Po biegu koszulkę będę mogła wyżymać. Białą koszulkę. Nie wiem, czemu WOSiR któryś raz forsuje zielone koszulki (poprzednie były bawełniane i bardziej wojskowo zielone, te są po prostu zielone, jak ufoludki. Ja mam specjalny zestaw, który kupiłam na mój pierwszy Bieg Powstania, 5 lat temu. Biała koszulka, czerwone szorty… Wczoraj tylko buty wrzuciłam cytrynowe, Faasy 300, bo liczyłam na ich lekkość… I niezmienna opaska białoczerwona na ramię, wreszcie taka, która nie spada z ramienia, wreszcie bez półkilometrowej gumki…
Na starcie tradycyjny tłok, ale poruszanie się w tłumie mam w miarę opanowane. A potem – to już tylko ja, moje nogi, buty i zegarek… No cóż. Było lepiej niż rok temu, ale do „dobrze” to mi duuuużo zabrakło. Trudno. Za to medal piękny, z pomysłem, kolejny do kolekcji po unikatowym z Biegu Konstytucji. Jeszcze tylko ogromna łokciówa przy piciu i… można iść pod prysznic.
Ale, a propos łokciowy przy piciu. Ktoś w tłumie rzuca „dowcipnie” – „Jak w powstaniu”. Zagotowałam się. A potem zastanowiłam. Z jednej strony Bieg Powstania Warszawskiego jest dla mnie bardzo ważnym biegiem. Od kiedy biegam, staram się w nim uczestniczyć. Inaczej – od kiedy biegam, jeszcze nie opuściłam żadnej edycji. Ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Bieg wpisał się w swego rodzaju powstańczą cepeliadę, która z jednej strony upamiętnia powstanie, ale z drugiej – robi to w sposób bezrefleksyjny, przedstawia je jako rodzaj hucpy, zabawy, pokazuje nam tych wszystkich „fajnych chłopaków”, „morowe panny” – odarte z tragizmu, z brudu, kurzu, z głodu, odarte z prawdy. Plastikowe, celuloidowe, zamienione na znaczki z Muzeum Powstania i wplecione w gry miejskie. Gdzieś w tym wszystkim zapominamy o dziesiątkach tysięcy ofiar, o tych „fajnych chłopakach” czy „morowych pannach”, którzy ginęli na progu dorosłego życia, o tysiącach cywilnych warszawiaków, którzy siedzieli w piwnicach i przemieszczali się kanałami, bez picia, bez jedzenia, bez… excuse, toalety, z perspektywą, że w każdej chwili mogą zginąć – oni sami czy ich najbliżsi. Głodni, brudni, śmierdzący i śmiertelnie przerażeni…
Może pięć procent – tak optymistycznie zakładam – z tych pięciu tysięcy startujących w Biegu Powstania ma jakiś przebłysk refleksji. Reszta wypatruje strzelających „małych powstańców” przy trasie. Wydaje im się, że są tacy patriotyczni, bo startują w BPW. Prawda jest taka, że wystartowaliby tak samo, gdyby to był Bieg Myszki Miki czy Pszczółki Mai, tak jak startują też masowo w Biegnij Warszawo (ja też startuję w BW i nic nie mam do tego biegu, w gruncie rzeczy bardzo go lubię), który nie ma żadnej podbudowy ideologicznej, jest po prostu masowym biegiem w swojej istocie i nie udaje, że jest tym, czym nie jest. Mniejszy też mam problem z Biegiem Konstytucji czy Biegiem Niepodległości, bo ich przesłania są dość jasne. Z Biegiem Powstania zaczynam mieć.
I jedyny powód, który znajduję, żeby jednak w BPW startować, to taki, że w końcu powstań ginęli za to, żebyśmy mogli żyć normalnie. Żebyśmy mieli takie życie, jakiego oni nie mieli nigdy zaznać. Żebyśmy mogli realizować swoje pasje. Więc ten bieg – to takie podziękowanie, taka pokoleniowa wdzięczność.
Ale jakoś razi mnie ta cepeliada.