Późna wiosna, zielone Bieszczady. Cisna – wioska położona na samym końcu Polski wypełnia się biegaczami. Miejsca w tutejszych domach zarezerwowane od dawna. W tym roku regulamin dopuszcza udział większej liczby drużyn. Na kilka dni przed lista startowa liczy ich 440. Na starcie stawia się 408, z czego 340 dobiega do mety. Wersję hardcore, czyli +15km kończy 15 osób.
Część 1/3 – Przedbiegi
„Bieganie daje tyle płaszczyzn satysfakcji, że ogarnia sobą samym całą masę ludzkich charakterów.” – Małgorzata Nowak
Bieg Rzeźnika – określany jako najcięższy do tej pory, polski bieg górski. Ultramaraton, którego trasa od dziesięciu lat wiedzie czerwonym szlakiem bieszczadzkim – z Komańczy do Ustrzyk Górnych, liczy około 78km, chociaż na medalu widnieje okrągłe 80km. Najniższy punkt 460m n.p.m., najwyższy 1289m n.p.m. Przybliżone przewyższenia trasy to +3235m podbiegów oraz -3055m zbiegów.
Jak śpiewa „Wiewiórka na Drzewie”, zespół reprezentacyjny Rzeźnika: „Biegniemy parami, bo samemu żal, cieszyć się urodą, tych bieszczadzkich hal”. Formuła zakłada bowiem udział wyłącznie drużyn dwuosobowych, które muszą pokonać trasę wspólnie i razem wbiec na metę. Taki wymóg ma swój sens, o czym w dalszej części.
[youtube]sfmvNYx4ckQ[/youtube]Dlaczego i po co ci to Gosiu?
Biegu Rzeźnika nie było w planach na ten sezon. Po głowie majaczył Rzeźniczek, czyli startujący z jednodniowym opóźnieniem do biegu głównego – bieg towarzyszący, równie trudny, jednak rozgrywający się na dystansie 26km. Połączenie gór i biegania jest najcudowniejszą mieszanką moich pasji, stąd eksplozja myśli w tym kierunku.
Zdarzyło się jednak tak, że otrzymałam propozycję udziału w Rzeźniku. Początkowe ‘nie’ wiązało się tylko i wyłącznie z innymi celami, które czekają jeszcze na mnie w tym roku, ale zgoda trenera przypieczętowała decyzję. W międzyczasie pojawiły się dodatkowo małe roszady w partnerstwie i chociaż start wisiał prawie na włosku, wszystko skończyło się pomyślnie. Towarzyszem teamu TreningBiegacza.pl został ostatecznie Dominik Jagiełło. Startowaliśmy zatem w klasyfikacji par mieszanych.
Do Cisnej, gdzie mieściło się biuro zawodów, dotarliśmy czwartkowym popołudniem. Tradycją Rzeźnika jest to, że startuje on w piątek po Bożym Ciele, a mówiąc precyzyjniej – o 03:30 w nocy, z czwartku na piątek. Do tego czasu była chwila na odpoczynek, ogarnięcie pakietów, pasta party i obowiązkową odprawę. To, co od razu rzuciło się w oczy, to wysoki poziom biegowy jaki reprezentują uczestnicy. Zdawało się, że nie ma tam ludzi przypadkowych, a jednocześnie widać było, że Rzeźnik jest dla tych osób bardzo konkretnym wyzwaniem, do którego przygotowywali się od dłuższego czasu. Limit na ukończenie biegu wynosił 16h. Entuzjazm i powaga wyzwania, przejęcie, duch walki – na te elementy zwróciłam uwagę. Przewaga mężczyzn. Kobiety, które pojawiły się w tym gronie, stanowiły zdecydowanie mniej liczną grupę.
Przygotowania
Do startu pozostało niecałe 9h. Ultramaraton wystartować miał na granicy nocy i wschodu słońca, tak, aby do mety dotrzeć przed jego zachodem. To, co należało zatem zrobić, to przygotować rzeczy na przepaki i grzecznie pójść spać, chociażby na te kilka godzin.
Na trasie umiejscowione były 4 punkty kontrolne: na przełęczy Żebrak (16,7km), w miejscowości Cisna (32,1km), przy miejscowości Smerek (56,1km) oraz w miejscowości Berehy Górne (68,8km). Dwa środkowe były jednocześnie przepakami, gdzie uczestnicy w specjalnie przygotowanych i oznaczonych workach, mogli zostawić co tylko wyobraźnia podpowiadała, a co według nich będzie niezbędne i potrzebne podczas biegu. Worki na punkty dowoził Organizator.
Strategia na ultramaraton począwszy od pakowania, sposobu rozłożenia rzeczy na trasie, po taktykę żywieniową – ustalana jest przez każdego zawodnika indywidualnie. Wielkość worków świadczyła o tym, że fantazja biegaczy nie zna granic, chociaż ostrzegani byliśmy, że nie ma sensu wkładać do środka 5-litrowych butelek z wodą, co zdarzało się podczas poprzednich edycji. Każdy punkt regeneracyjny zaopatrzony był nie tylko w wodę, ale i w izotoniki. Dodatkowo w Cisnej czekały na nas batony, Smerek raczył bułkami, a Berehy Górne napojami energetycznymi.
Ponieważ bieg trwający od 9h (w przypadku zwycięzców) do 16h (w przypadku ostatnich uczestników) wymaga przygotowania, należało zastanowić się i przewidzieć, co może być potrzebne na trasie, co może nam się przytrafić i wówczas, czym moglibyśmy sobie ulżyć, co może nam się stać i jak moglibyśmy temu zapobiec. Nie tylko specyfika biegu wymusza ostrożność, ale już sam fakt przebywania w górach. Chociaż Bieszczady należą do bardzo przyjaznych, a widoki na połoninach rekompensują trudy walki, to jednak szacunek do gór mieć należy i nawet lekka przesada w ekwipunku jest lepszą, aniżeli postawa lekceważąca, niedoszacowanie sił i przerost ego nad autentyczną formą.
W plecakach, które mieliśmy cały czas przy sobie, znalazły się zatem koszulki termiczne, folie NRC, rękawiczki, buffy, plastry, naładowane telefony komórkowe czy wielka mapa otrzymana od Organizatorów. W przepakach kijki (te można było używać od 32km), ciuchy na przebranie, łącznie ze skarpetkami i butami czy maści przeciwbólowe. Nie wszystko się przydało, ale wiem, że mogło zdarzyć się inaczej.
Z Dominikiem zaopatrzyliśmy się także w coca-colę. Nasza strategia żywieniowa opierała się głównie na żelach energetycznych, które były maksymalnie słodkie, a przez co regularnie uzupełniały straty węglowodanów. Poza tym w plecakach zamontowane mieliśmy camelbaki, co znacznie ułatwiało bieg, uwalniając ręce od konieczności dźwigania bidonu czy butelki. Na bieżąco byliśmy zatem „podłączeni” do wodopoju, co ewidentnie dawało się odczuć na trasie. Okoliczności leśne były jednak bardzo sprzyjające, a my mieliśmy świadomość, że na pewno nie jesteśmy odwodnieni, bowiem mówiąc wprost – długotrwały brak parcia na pęcherz, przy jednoczesnym przyjmowaniu dużej ilości płynów, może okazać się bardzo niebezpieczny.
Dodatkowo koleżanka Monika zaopatrzyła nas w batony, które otrzymały nazwę objętą cenzurą, a które były doskonałym zastrzykiem energetycznym. Zmielone orzechy, siemię lniane, ziarna słonecznika, nasiona goji, miód, szczypta soli, jajka plus kakao nadające niecenzuralny kolor, zostały podpieczone w piekarniku, a następnie po ostygnięciu pokrojone na niewielkie kupki.
Tak przygotowana na trasę nie odczułam ani razu spadku sił, a oprócz narastającego i naturalnego do zastanej sytuacji bólu nóg, nie zarejestrowałam spadku energii.
Pobudka
Godzina 01:00. Ciemna noc, szelesty i szmery wstających kolegów – Marcina i Piotrka Krzysztoń – naszych współkonkurentów na trasie. W oczach radość i ekscytacja. Za oknem deszcz. Rodzą się pytania ciepło/zimno? Początkowa decyzja o zostawieniu czołówki, w moim przypadku zmieniona. Szybkie wskoczenie w uniform biegowy: leginsy 3/4, bluzkę z długim rękawem, buty, kurtkę i plecak. Tym razem sprawdzałam na szlaku firmę The North Face. Do tego mój obiecany znak rozpoznawczy na ten sezon – różowe skarpety kompresyjne. Dominik się zgodził – człowiek z dużą tolerancją i cierpliwością.
O nietypowej porze pijemy kawę i jemy śniadanie – Müsli, które otrzymaliśmy od musli.takjakchcesz.pl. Mieszanka dla ultramaratończyków, przetestowana podczas Maratonu Piasków, jednego z najtrudniejszych wyścigów na świecie, podczas którego zawodnicy pokonują blisko 250km przez pustynię, w ciągu 7 dni.
Nabieramy mocy i udajemy się do autobusów, które przewożą biegaczy na linię startu. Tam tłum. Wiewiórki grają, wszędzie słychać podniecenie, które jednogłośnie nie może się już doczekać strzału startera. Spotykamy przyjaciela – Gawła Bogutę, który trenuje z nami pod skrzydłami tego samego trenera. Wzajemne życzenia powodzenia, sprawdzenie czy nie zapomnieliśmy domontować do butów czipów, które na punktach kontrolnych mierzyły czas. Deszcz przestaje kropić. Robi się ciepło.
Zdejmuję kurtkę i chowam do plecaka, na który muszę zwrócić szczególną uwagę, bowiem przyszło mi testować prawdziwy rarytas. Dlaczego? Już tłumaczę.
Plecak
W zeszłym roku przypadło mi pokonać dystans ultramaratonu – Chudego Wawrzyńca – z plecakiem, który musiałam lekko zmodyfikować tak, aby dopasował się do kształtu moich pleców. Domontowałam tam także coś na kształt pasa biodrowego, ponieważ nie był w niego wyposażony.
Rzeźnicki – Enduro 18, z kolekcji The North Face® UTMB® Race Kit, wypadł nieporównywalnie lepiej. Uważam, że sprzęt, który zabiera się ze sobą na ultramaraton powinien być jak druga skóra. Tak długotrwały wysiłek, który z godziny na godzinę staje się coraz cięższym, wymaga pełnego komfortu. Narastające zmęczenie budzi wrażliwość na każdy szczegół, a dyskomfort podczas biegu górskiego może doprowadzić do frustracji i złości, a te emocje nie są pożądane na trasie. Stany emocjonalne, przez które przechodzi człowiek podczas tego typu wyzwań potrafią być bardzo skrajne. Lepiej je zatem minimalizować.
W Enduro 18 pasowało mi praktycznie wszystko, a mówiąc po kolei – najważniejszą wartością była akuratna pojemność, przy zachowaniu zgrabnego kształtu. Nie jestem osobą wielkich rozmiarów i plecak, który idealnie dopasowuje się do mojego ciała, a przy bieganiu porusza się w rytm mojego kroku, to bardzo duży plus. Odpowiedni litraż pozwolił na zabranie ze sobą niezbędnych rzeczy, bez konieczności podejmowania decyzji, co bardziej, a co mniej się przyda. Świadomość, że mam dosłownie wszystko, co przygotowałam, była dla mnie dużym udogodnieniem.
Spakowałam camelbaka, który wypełnił tylko część otwieranej od góry, głównej kieszeni. Wężyk przeprowadziłam przez ramię i przymocowałam na łączeniu uprzęży ramiennej, która schodziła się na splocie słonecznym. Pierwszy raz miałam do czynienia z takim rozwiązaniem. Główna zaleta – solidne ściągnięcie pasków spowodowało brak przemieszczania się plecaka w trakcie biegu. Dodatkowo znajdowała się tu kieszonka-klapka, z której co chwilę korzystałam wyjmując i chowając chusteczki. Minusem tego rozwiązania, choć chyba koniecznym w zastosowaniu, był rzep uprzęży, ponieważ w miejscu jego styku z bluzką, podczas odpinania i zapinania plecaka – delikatnie poszarpał jej materiał.
Stabilność zapewnił również solidny pas biodrowy, którego lewa część nachodziła przy ściąganiu sprzączki na prawą, przez co nic mnie nie obcierało. Znajdowały się tu także dwie kieszenie, w których umieściłam dokumenty, telefon i żele. Były i miejsca na dwie butelki.
Pogoda tegorocznego Rzeźnika była dość sprzyjającą dla biegaczy. Momentami wiało i było chłodno, ale przez większą część było ciepło, a schowane za chmurami słońce nie prażyło i nie męczyło. Enduro 18 wykonano z oddychającego materiału, przez co miałam zapewnioną przewiewność. Co mnie zastanowiło, to duża lekkość plecaka, a osiągnięta między innymi poprzez umieszczenie elementów z siatki na klapie głównej. W przypadku dużego deszczu wszystkie rzeczy znajdujące się w środku plecaka byłyby prawdopodobnie mokre, dlatego zabezpieczyłam je w zamykaną folię.
Od zewnątrz umieszczone były także pętle do ewentualnego domontowania sprzętu, ja dopięłam tu numer startowy.
Prawie 13-sto godzinna przygoda wystartowała.
Koniec części 1 – cdn.