Spis treści
- Część 2/3 – Trasa
- Pierwszy odcinek Komańcza – Przełęcz Żebrak (16,7km) – 16,7 trasy całkowitej
- Drugi odcinek Przełęcz Żebrak – Cisna (15,4km) – 32,1km trasy całkowitej
- Trzeci odcinek Cisna – Smerek (24km) – 56,1km trasy całkowitej
- Buty
- Czwarty odcinek Smerek – Berehy Górne (12,7km) – 68,8km trasy całkowitej
- Piąty odcinek Berehy Górne – Ustrzyki Górne (8,9km) – do mety
„Bieganie ultramaratonów odkrywa głęboko ukryte cechy, które mają szansę zostać odnalezione tylko w warunkach przebywania na granicy własnej wytrzymałości, albowiem to, co czeka po jej przekroczeniu okazuje się niejednokrotnie zupełnie nowym ja.” – Małgorzata Nowak
X Bieg Rzeźnika – 31 maja 2013 – cz.1/3
Część 2/3 – Trasa
Trasa biegu podzielona była na pięć odcinków, z których każdy zakończony był punktem kontrolnym. Taka formuła wymuszała nie tylko kwestie związane z rejestracją uczestników na trasie czy zapewnienie bezpieczeństwa, ale także dawała psychiczną podbudowę, ponieważ często biegło się od celu do celu. Fragmentaryczny podział dystansu bywa często stosowanym zabiegiem psychologicznym, na przykład podczas maratonów, gdy sami ustalamy sobie za cel kolejno 10km, 20km, itd. Odległości miedzy odcinkami, jak podał Organizator Rzeźnika były orientacyjne, stąd wynik ostateczny waha się od 78km, po 80km na medalu.
Pierwszy odcinek Komańcza – Przełęcz Żebrak (16,7km) – 16,7 trasy całkowitej
W tym roku niesamowicie szybko zrobiło się jasno. Czołówki przydatne na starcie, po chwili były już schowane. Ponad ośmiuset osobowa grupa ruszyła asfaltem przed siebie, co przez pierwsze kilkanaście kilometrów wyglądało jak pielgrzymka ludzi w technicznych ubraniach. Plasując się w środku tłumu, powoli wyprzedzaliśmy innych, przy czym założenie było takie, aby zacząć spokojnie. Świadomość długości trasy, jaka nas czeka, skutecznie hamowała zapędy przyspieszenia. Pierwszy fragment względnie podzielił wszystkich na zespoły szybsze i wolniejsze, chociaż na ultradystansach – ten, kto zaczyna wolniej, zazwyczaj szybciej kończy.
Staraliśmy się z Dominikiem trzymać zatem swoje tempo. Wesołym był fakt mijania naszych kolegów, Marcina i Piotrka i wykluwająca się sympatia rywalizacji.
Co ciekawe, a co mogę powiedzieć już po biegu i mając ogląd na całość sytuacji – Rzeźnik pięknie obnażył różnice wynikające z podziału płci. Mężczyźni rodzą się z duchem walki. Tę cechę mają podskórnie wszczepioną w swoje postępowanie, a w momentach zawodów wychodzi ona na powierzchnię. Potrzeba zmierzenia się z konkurentem jest u nich bardzo silna. Kobiety startujące w zawodach także chcą wygrać – ta kwestia jest bezdyskusyjna, jednak podchodzą do sprawy nieco łagodniej. I tak – dla mnie mijanie znajomych, gdzie raz nasza ekipa była pierwszą, a raz ekipa braci Krzysztoń, było elementem zabawy, uśmiechem i totalną swobodą. Sam fakt biegu sprawiał mi ogrom satysfakcji, a celem było dotrwać do mety. Natomiast u mojego partnera, jak i u pozostałych chłopaków – odezwał się duch rywalizacji. Oczywiście wszystko miało swoje zabarwienie humorystyczne: „ale piękne widoki, chłopaki widzicie – stańcie i pooglądajcie”. Wszystkie teksty wypowiadane były na wesoło i nie ukrywam, że te wtrącenia wprowadzały nieco rozluźnienia, gdy zmęczenie dawało już się we znaki.
Pierwszy odcinek minął bardzo szybko i dał namiastkę tego, co czeka nas dalej.
Drugi odcinek Przełęcz Żebrak – Cisna (15,4km) – 32,1km trasy całkowitej
Do Cisnej, gdzie znajdował się pierwszy przepak biegłam z celem zabrania kijków. Jest to dla mnie ważny element pokonywania tras górskich, także podczas zwykłych, pieszych wędrówek. Mój sprzęt jest lekki, także nie czułam dodatkowego obciążenia, a wręcz podczas pokonywania stromych odcinków, odczuwałam duże odciążenie. Tereny zaczęły być bardziej malownicze, chociaż ciężko mówić o jakiejkolwiek monotonii krajobrazu w ogóle. Rzeźnik odbywa się w „przepięknych okolicznościach przyrody, niepowtarzalnych” i choć skupienie każdego pokonywanego kroku oraz koncentracja na sytuacji znajdującej się pod nogami wymusza kierowanie wzroku do dołu, to jednak momentami można było zawiesić oko na cudach polskiej natury. Biegliśmy przez rezerwat. Było po prostu pięknie. Mimo, że deszcz już nie padał, trasa była bardzo błotnista, a buty zmieniły kolor z niebieskiego na brązowy.
Zbieg do Cisnej, asfaltową drogą był lekkim odpoczynkiem, poprzez „puszczone nogi i rozluźnione mięśnie”. Każdy punkt regeneracyjny był swoistą nagrodą i odbijał się w głowie jak wygrana za poruszanie się do przodu. Staraliśmy się nie rozsiadać, a tylko załatwiać najważniejsze rzeczy, uzupełniać camelbaki i ruszać dalej. Zastanie mięśni na tym etapie byłoby drogą do jeszcze większej walki na późniejszych kilometrach. W Cisnej kumulowali się także kibice wraz z naszymi koleżankami, których uśmiechy dodawały sił.
Przed biegiem wielu biegaczy zastanawia się, jak zostaje rozwiązana sytuacja mijanych turystów na szlaku. Czy to biegacze mają na nich uważać czy odwrotnie. Oceniając Bieszczady mogę powiedzieć, że 98% spotkanych osób, to bardzo porządni ludzie, za co osobiście dziękuję. Po pierwsze schodzili z drogi i korona nikomu z głowy nie spadła, że przystanął na chwilę, podczas gdy dla biegacza wprawionego w jednostajny ruch, zatrzymanie i ruszenie ponowne, na pewnym etapie jest już dużym wydatkiem energetycznym. Poza tym ich autentyczna radość z kibicowania, klaskania, witania i pozdrawiania – była bardzo budująca. Choć miny biegaczy przepełnione były skupieniem i nie wyrażały wielkiego entuzjazmu, szczególnie po 60km, to jestem pewna, że nawet najdrobniejszy gest został przez nich doceniony. Ja, ponieważ jestem kobietą, nasłuchałam się o swojej sile i o tym, że jestem twarda. To było bardzo miłe i dodawało „kreskę energii”. Poza tym w cięższych momentach usłyszane na trasie słowa: „Pięknie, w życiu trzeba stawiać sobie wyzwania”, dodatkowo mobilizowały i przypominały – po co ja to robię. Gdy człowiek zaczyna popadać ze stanu euforii w stan zmęczenia, gdy sens walki widzi nadal i mocna dusza brnie do przodu, ale ciało najchętniej położyłoby się i odpoczęło, to takie pozornie proste zdanie – uświadamia i przypomina wszystkie deklaracje złożone samemu sobie przed biegiem.
Trzeci odcinek Cisna – Smerek (24km) – 56,1km trasy całkowitej
Powoli odczuwam zmęczenie. Pojawia się ból kostki. Siły mamy ciągle. Poruszamy się zgodnie z zasadą, że lepiej drobić i przemieszczać się do przodu, aniżeli stanąć na odpoczynek. W ultramaratonie liczy się ciągły ruch, a na pewnym etapie to czy poruszasz się szybciej, czy wolniej nie ma znaczenia, bo w pewnych ramach tempowych, ból ogólny jest taki sam. Kontynuacja pokonywania stromych podejść i ostrych zbiegów. Ostrożność.
Buty
W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę na buty. Na Rzeźniku testowałam model Ultra Guide, z kolekcji The North Face® UTMB® Race Kit. Dystans prawie 80km, po tak skomplikowanym i urozmaiconym terenie jak bieszczadzki szlak pokazuje wszystkie zalety i obnaża wszystkie wady używanego sprzętu. Wybór odpowiedniego obuwia jest zatem jednym z najważniejszych. Ultra Guide to konkret i pełna ochrona stopy. Przede wszystkim został tak zaprojektowany, aby sprostać każdej nawierzchni, o czym miałam okazję się przekonać. Ziemia, piach, błoto, potoki, kamienie, skały, asfalt, trawa, mokre liście, konary, kłody i drewniane belki – to większa część podłoża, po którym przyszło nam pokonać Rzeźnika. Moje stopy wyszły z tej przygody bez żadnego szwanku i choć zabezpieczyłam je przed biegiem kremem second-skin, to uważam, że główna przyczyna takiego stanu rzeczy należy do doskonałego przystosowania obuwia.
To, co zwróciło moją największą uwagę, to podeszwa.
Na co dzień przyzwyczajona jestem do innego rodzaju obuwia, gdy pokonuję asfaltowe drogi czy trenuję na bieżni. Tutaj spód był gumowy, gruby i kilkuwarstwowy, przy czym co ciekawe, zachował jednoczesną lekkość. Miałam zatem ochronę przed zmieniającą się trasą i praktycznie nie odczuwałam jej nierówności. Dodatkowo bieżnik charakteryzował się ciekawymi wypustkami.
Jak poinformował mnie już po biegu – Michael Horach, który jest odpowiedzialny za linię obuwia biegowego The North Face – wypustki na podeszwie naśladują zachowanie kopyt kozic górskich. Podobnie jak one, rozszerzają się pod naciskiem ciała, a dzięki temu wbijają w podłoże i wzniesienia. W ten sposób zwiększają przyczepność buta.
Trasa, jak wspominałam w dużej części pokryta była błotem, momentami bardzo głębokim, rozmiękłym i śliskim. Na płaskim fragmencie nie stanowiło to większych problemów, natomiast przy stromych zbiegach wymuszało włączenie dodatkowej czujności.
Sam but jest dość masywnym w wyglądzie, jednak ta cecha przekłada się na dobrą amortyzację. Wcześniejsze biegi terenowe odbiły się na moim starym obuwiu tym, że przetarłam siatkę, która tworzy but. Ultra Guide pomimo ekstremalnych warunków, w jakich był użytkowany i braku jakiejkolwiek przezorności związanej z ewentualnym jego uszkodzeniem, sprawdził się świetnie. Nie tylko gęsty splot siatki osłaniał stopę, ale także język i materiał, który znajdował się tuż nad nim. Stanowiło to barierę przed przedostawaniem się kamieni i piachu, co chroniło przed obtarciami.
Ciekawostką był lekko utwardzony otok, który tworzył i obejmował zewnętrzną część buta, tuż nad podeszwą. Takie zastosowanie wykorzystywane jest często w butach trekkingowych. Osłona zapewniała ochronę na palce, gdy podczas biegu uderzałam w kamienie. Jak dla mnie owe wzmocnienie mogłoby być trochę twardsze. Michael Horach wytłumaczył mi jednak, że Ultra Guide został zaprojektowany przede wszystkim jako but zapewniający jak największą elastyczność i przyczepność na mokrym i błotnistym podłożu. Dlatego jest przeznaczony niekoniecznie na kamieniste górskie ścieżki.
Zastanowiłabym się także nad strukturą sznurowadeł, bo chociaż nie uległy one rozwiązaniu, to jednak miałam wrażenie, że znajdują się na granicy. To nie nastąpiło, więc możliwe, że to tylko moja fobia przeniesiona z biegów maratońskich, gdzie nie ma czasu na stawanie i zawiązywanie sznurówek.
Dobiegamy do Smerka i kolejnego przepaku. Szybkie dopełnienie camelbaka, po dwie bułki w rękę i w trasę. Każdy kęs, który połykam, znikał w tempie błyskawicznym. Chociaż nie czułam głodu, wiedziałam, że jeść należy, a mój organizm ewidentnie tego potrzebuje. Bułki wchłaniały się szybciej niż nadążałam je jeść.
Czwarty odcinek Smerek – Berehy Górne (12,7km) – 68,8km trasy całkowitej
Jest ciężko. Mój entuzjazm życiowy mija, a na jego miejscu pojawia się wyciszenie i walka. Kostka boli coraz bardziej, a to utrudnia nawet chodzenie. Co mnie pociesza, to kompletnie naładowana bateria, energii mam całe mnóstwo, tylko nogi nie chcą się kręcić.
Sens regulaminowego partnerstwa zaczyna nabierać kolosalnego znaczenia. Rzeźnik odbywa się dwójkami. Cała umiejętność polega na odpowiednim dobraniu towarzysza. Dzisiaj rozpościera się przede mną cała masa ułatwień i utrudnień z tym związanych. Po pierwsze – bezpieczeństwo. Tegoroczny Rzeźnik był przyjazny ze względu na pogodę i naprawdę nie można na tę kwestię narzekać. Zdarzały się jednak edycje bardziej hardcorowe, gdzie pomoc stricte medyczna ze strony partnera była na wagę złota. Poza tym świadomość obecności osoby, która porusza się w odległości nie większej niż 100m, daje uczucie pewnego rodzaju spokoju. Nieocenionym jest jednak wsparcie psychiczne, którego miałam okazję doświadczyć.
Dominik jest biegaczem z dużym doświadczeniem, także na ultramaratonach, których dystans był dwa razy dłuższy niż rzeźnicki i których warunki osiągały wartości graniczne. Stworzenie teamu TreningBiegacza.pl, w którym połączone zostały nasze wspólne cechy, myślę, było idealnym rozwiązaniem, przy czym z jedną uwagą – ponieważ ja w tej drużynie byłam jednostką słabszą, poruszaliśmy się moim tempem. Nie jest to dla mnie żadną ujmą, bo Dominik mógłby uczyć – jak biegać – niejednego mijanego mężczyznę, a jest natomiast pewnego rodzaju nobilitacją, że taki zawodnik zgodził się towarzyszyć właśnie mi i odczuwać przy tym dużą satysfakcję. Moja chęć ukończenia biegu była kolosalną. Dominik obdarzył mnie zaufaniem, którego nie chciałam burzyć. Poza tym świetnie się dogadywaliśmy i przez pierwszą połowę biegu śmiałam się non stop, krzycząc, że ma już przestać mnie rozśmieszać, bo nie mam siły biec, bo muszę się śmiać.
Po 60km zaczęłam mieć jednak kryzys i wówczas wsparcie mocnego kolegi bardzo mi pomogło. Nie pominę faktu, że trochę mu się dostało, bo rozdrażnienie spowodowane narastającym zmęczeniem, a także ból wpływały na mnie negatywnie. Starałam się być jednak grzeczną i przemilczeć momenty, w których byłabym opryskliwa i niedobra. Swoją walkę przeżywałam w głowie, bo ciało i tak brnęło do celu. Stoicki spokój Dominika, jego metody tłumaczenia sytuacji, w jakiej się znajduję, odwoływanie się do wartości rodzinnych, do zrozumienia cierpiących i satysfakcji z ukończenia biegu, w tym momencie mówiąc szczerze bardziej mnie wkurzały niż pomagały. Milczałam, bo chciałam, aby i on zamilkł, ale „ten typ tak ma, że ciągle gada”, a co koniec końców przerodziło się w rozśmieszenie mnie i zbudowanie poczucia, że jestem silna i dam radę. Przez moje załamanie musiałam jednak przejść i wówczas partner sprawdził się doskonale – dziękuję za to bardzo.
Poza tym będąc jeszcze w drodze w Bieszczady, uprzedzałam kolegę, że będę przechodziła przez różne stany emocjonalne. Po wszystkim wróciliśmy do domów nadal się lubiąc. Sprawdzian zaliczony.
Z obserwacji innych ekip minusem dwójkowego połączenia jest właśnie konieczność porozumienia co do taktyki biegu. Kilka drużyn miało dość poważne spięcia, a wynikające przede wszystkim z różnicy sił. Siedzący na kamieniu mężczyzna i stojący nad nim drugi, którzy kłócą się o to, że siedzenie nic nie da, wyglądali zastanawiająco. Umiejętność współpracy jest dużą wartością, którą można wynieść z Rzeźnika.
Na tym odcinku, majaczył mi się w głowie widok jak przebiegam przez linię mety, padam na trawę i unoszę nogi do góry. To było moje największe pragnienie, gdy biegliśmy przez Połoninę Wetlińską. Piękna pogoda, piękne widoki, doping turystów i myśli, gdzie są te Berehy.
Piąty odcinek Berehy Górne – Ustrzyki Górne (8,9km) – do mety
Turbo doładowanie – tak tylko mogę nazwać ostatnie 10km. Nie wiem, co we mnie wstąpiło i jakiego figla postanowił zgotować mi mój organizm, ale ból jak ręką odjął. Do tego masa sił w nogach. Owszem, ogólne zmęczenie organizmu było, jednak podstawowy i ogólny ból nóg był na tyle wpisany już w kilkadziesiąt minionych kilometrów, że całkowicie się na niego znieczuliłam. Zabójcze dla wielu drużyn podejście na Połoninę Caryńską pokonaliśmy wzorcowo, w tempie zdawałoby się nieprawdopodobnym jak na końcówkę morderczego Rzeźnika. Skąd ta energia nie wiem, ale płyną stąd wnioski, że ultramaraton to bardzo specyficzny rodzaj biegu, którego nie imają się zasady obowiązujące na standardowych dystansach. Mając załamanie, należy je po prostu przeczekać. Nie podejmować pochopnych decyzji o wycofaniu się z rywalizacji, nie oceniać siebie w kategoriach beznadziejności i nie schodzić z trasy, gdy nastał cięższy czas. Każdy ze startujących biegaczy wiedział, że Rzeźnik to walka i ból. Te uczucia wpisane są prawie że w regulamin i szczerze mówiąc, ich doświadczenie jest oczyszczające. Każdy z nas wiedział, na co się pisze i zdawał sobie sprawę, że będzie ciężko. W momentach kryzysu warto sobie o tym było przypomnieć. Ja startowałam z założeniem, że bodaj będę się czołgała, ale do mety dotrę. Na szczęście do mety frunęłam. Naszych współrywali Krzysztoń zostawiliśmy za sobą na ostatnim podejściu. Całodzienna roszada miejsc między naszymi drużynami była dodatkową atrakcją.
Na metę wbiegliśmy z czasem 12:57:45. Nie padłam na trawę i nie uniosłam nóg do góry, a kibicowałam kolejnym drużynom i braciom, którzy metę przekroczyli 17 minut po nas. Piękny, wypalany medal, ze szklanymi dzikami i ogromna satysfakcja, nieopisana…
Koniec części 2 – cdn.