I znów powiecie, że to ciągłe bajanie o tych biegowych hormonach szczęścia zwanych dopaminami, serotoniną etc. Ok, wyłączam patos i wchodzę na bardziej przyziemne terminy i dziś przekierunkowuję wajchę w przestrzeń relacji międzyludzkich.
Od jakiegoś czasu odkryłem swój nowy przylądek leśny, idealny na odtrutkę po całym dniu pracy. Mimo wielkiego boomu na bieganie, w niektórych miejscowościach ten temat jeszcze raczkuje, jest na nizinie, ulepionej i skwitowanej przez lokalną społeczność lakonicznym „ Panie, weź się pan do roboty, a nie biegasz”. A ja idę dalej i wpajam ludziom amerykański entuzjazm, rytualne „Dzień Dobry”. Szybkie pozdrowienie w małej miejscowości jeszcze budzi zdziwienie i kiełkujące w głowie pytanie „Czego on chce”. Idę za ciosem i rozpędzony na już pozytywnym ładunku energetycznym, w dalszym ciągu pozdrawiam , wymieniam uśmiechy i już spotykam się z pozytywnymi reakcjami ludzi. Przystają, zaczynają podziwiać, za hart ducha, za samozaparcie, że coś robię, że mimo wszystko biegnę. I to wszystko daje nadzieję, że biegnąc w lesie, na lokalnej drodze, ścieżce rowerowej dajesz ludziom przykład i skłaniasz do zastanowienia „czy aby ten latający dziwak , przemierzający ciemną porą alejki między blokami, nie jest godny naśladownictwa…? To, że ludzie krytykują, czasem się podśmiewują, jest przykładem tylko i wyłącznie ich indolencji i braku samozaparcia. Tak podświadomie zazdroszczą nam naszej dyscypliny i realizacji planu zadaniowego. A ja mimo wszystko, uniesiony dobrym wiatrem, biegnę i z amerykańskim entuzjazmem „Pozdrawiam”, i wiem, że biegnąc, będąc widocznym, daję ludziom choć namiastkę tego, by zastanowić się nad sobą i ruszyć, choć na małą przebieżkę. Wcielajmy zasadę platońską w eter, balans między ciałem – umysłem i duchem jest najważniejszy.