Spis treści
Jest wielu biegaczy, którzy na hasło “ultra” dostają wypieków. Ultra oznacza dla nich długo, mocno, ciężko i daleko, ale dzisiaj porozmawiamy o zupełnie innym “ultra” – o ultralekkiej lampce czołowej PETZL. Model Bindi, bo o nim mowa, waży tylko 35 g. To tyle, co kromka chleba. Lub dwie łyżki cukru. Albo pół jajka! Jak w czymś tak lekkim można zamknąć moc aż 200 lumenów? I czy jest to takie “ultra”, które spodoba się biegaczom?
Trochę plastiku i jeden sznurek
Najpierw jednak należy zastanowić się, jak firmie PETZL udało się zejść do wagi piórkowej czołówek. Po pierwsze, postawiono na lekki, wbudowany akumulator 680mAh, dzięki czemu zrezygnowano z wielkiej, ciężkiej obudowy, która musiałaby pomieścić baterie. Jest to rozwiązanie nie tylko oszczędne, co również bardzo praktyczne, bo po wyczerpaniu lampki nie trzeba szukać kiosku z bateriami (w lesie czy w górach jest to zresztą niemożliwe), a powerbanka z kablem USB każdy z nas na pewno zabiera na dłuższe wyprawy (do ładowania zegarka czy telefonu). Tak odchudzone body lampki jest praktycznie niewyczuwalne na głowie, a nie posiadając właściwie żadnego ciężaru, który musiałby walczyć z grawitacją, nie przemieszcza się przy podskokach i nie spada na oczy, kiedy spoci nam się czoło.
Po drugie, zrezygnowano z grubych pasków do trzymania ciężkiej lampki na głowie i zastosowano cienką, elastyczną linkę zakończoną plastikowym stoperem. Na pierwszy rzut oka może to być szok, wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do szerokich gumek, ale z drugiej strony, jakoś w butach bez problemu przerzuciliśmy się ze sznurówek na linki zaciskane plastikowym zatrzaskiem, prawda? I nikt z nas nie powątpiewał, że linka da radę.
Zastosowanie sznurka nie tylko uszczupla lampkę wagowo, ale ma również wiele innych zalet i możliwych zastosowań. Po pierwsze, ta czołówka praktycznie nie zajmuje żadnego miejsca. Można ją schować do kieszeni, ale można ją też owinąć wokół nadgarstka, aby zawsze była dostępna pod ręką, jeśli nie chce nam się sięgać do plecaka (w końcu na zawodach pozwoli to urwać kilkanaście cennych sekund). Dodatkowo, nie da się ukryć, że szeroki pasek wchłaniający pot nie jest rozwiązaniem komfortowym na dłuższą metę i po każdym użyciu trzeba go wyprać. Sznurek jest na to zdecydowanie uodporniony, zapewniając większą higienę oraz komfort. Co do samego zatrzasku, nie jest to żadna tandeta – ten mały plastik bardzo dobrze ściąga sznurek i trzyma go na głowie doskonale w takim napięciu, jaki sobie ustawimy, jednocześnie jednak – z uwagi na małą wagę lampki – nie trzeba go ściągać tak, żeby wbijał nam się w czoło i powodował bóle głowy. W trakcie biegania nie zdarzyło mi się ani razu, żeby mocowanie się poluzowało, a także nie musiałam ciągle poprawiać ułożenia czołówki na głowie. PETZL Bindi nie tylko praktycznie nic nie waży, to jeszcze leży idealnie!
Genialny minimalizm PETZL Bindi
To wszystko łącznie może mieć ogromne znaczenie w przypadku niektórych biegów, gdy organizator wymaga czołówki jako wyposażenia obowiązkowego, a start biegu jest przewidziany tuż przed świtem, albo meta tuż po zmierzchu. Zdecydowanie lepiej jest mieć 35 g w plecaku przez kolejne kilka godzin biegu (przypomnę, to tyle co kromka chleba!), niż 350 g (czyli tyle, co bochenek chleba). I lepiej jest mieć czołówkę, którą mogę nawet zacisnąć na pasku czy nadgarstku, niż lampkę, którą muszę składać, chować, a i tak jej obudowa będzie mi się wbijać pod łopatkę.
Sama obudowa ma tylko jeden przycisk do regulacji oświetlenia i blokady, a po drugiej stronie wejście USB, zaś w lampce zastosowano wyłącznie dwie żarówki. Konstrukcja czołówki jest ciekawa również z innego względu – body lampki z wbudowanym akumulatorem znajduje się na plastikowej obudowie, co razem przypomina huśtawkę lub kołyskę. Dzięki temu rozwiązaniu, kąt latarki można regulować praktycznie o 360 stopni i oświetlać sobie dowolnie to, na co mamy ochotę – np. ścieżkę przed nami, a w trakcie przerwy jednym ruchem skierować światło do góry i nie razić kolegów po oczach. Umieszczenie lampki na kołysce powoduje również, że nagrzewający się akumulator nie ląduje bezpośrednio na naszej skórze i nie ma szans spalić nam czoła.
I być może wszystko to razem brzmi bardzo skomplikowanie, ale w istocie lampka jest bardzo prosta i minimalistyczna, począwszy od opakowania (małe, kartonowe pudełeczko, które zawiera instrukcję oraz krótki kabelek mikro USB), przez konstrukcję, aż po obsługę. Swoją drogą, “Bindi” jest to znak na czole noszony przez kobiety w hinduizmie, zwany czasami czerwoną kropką i być może stąd wzięła się nazwa czołówki? W końcu, kiedy ją ubieramy, przypomina po prostu małą kropkę na czole, nie posiadając żadnego zbędnego i wielkiego osprzętu.
Mały, ale wariat?
I tutaj przechodzimy do najważniejszej kwestii, jeśli chodzi o lampki – czyli jak świeci ta mała kropka na czole? Można by pomyśleć, że klikasz, świeci i szybko gaśnie, ale nic bardziej mylnego. Te dwie małe żarówki pozwalają bowiem aż na trzy tryby świecenia światłem białym i dwa tryby światełkiem czerwonym. Dodatkowo, najmniejsza żarówka stanowi również wskaźnik naładowania baterii, który świeci na czerwono (0-33% naładowania baterii), pomarańczowo (33-66%) i zielono (66%-100%). Do pełnego naładowania potrzeba około trzech godzin.
Oficjalnie wygląda to tak, jak w tabelce, ale w praktyce wygląda to nieco lepiej – mój PETZL Bindi ustawiony na Max Power świecił dwie i pół godziny, po czym nie wyłączył się, tylko sam zmniejszył moc na 3 lumeny i tak świecił jeszcze trzy i pół godziny! Nawet jednak po tym, jak już lampka całkiem zgasła, mogłam ją ponownie uruchomić na kilka minut i doświetlić, np. wnętrze plecaka w poszukiwaniu powerbanka. Łącznie, PETZL Bindi potrzebuje więc ponad sześciu godzin, zanim całkowicie padnie!
Jest to świetne rozwiązanie, bo choć kilka lumenów to nie jest moc, która pozwoli nam swobodnie rozglądać się po otoczeniu, to jednak nie znajdziemy się nagle w kompletnie ciemnym lesie. Doskonale wiemy, jak szybko czas mija, kiedy człowiek się dobrze bawi, i kiedy nie zerka nieustannie na zegarek, czy zbliża się już moc wyczerpania baterii i wypadałoby przyszykować nową czołówkę albo znaleźć bardziej doświetlone miejsce. Petzl Bindi nie zostawi cię nagle w czarnej d….. puszczy, oczywiście.
Lampka posiada również funkcję blokady mechanicznej zapobiegającą niezamierzonemu włączeniu, oraz jest wodoodporna do 1 metra przez około 30 minut. Ta cecha naprawdę mnie zaintrygowała, przecież port USB nie posiada żadnej zaślepki. Nie zastanawiając się długo, włożyłam mój egzemplarz pod bieżącą wodę w kranie i uwierzcie mi, nic się nie popsuło! Co prawda, port USB trzeba jednak dosuszyć przed ładowaniem, ale mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że Petzl Bindi poradzi sobie nawet w najbardziej deszczowe dni.
Jeśli zaś chodzi o zasięg i oświetlenie, to warto podkreślić, że ta czołówka została zaprojektowana z myślą o codziennym użytkowaniu. Dlatego jest właśnie taka lekka, poręczna, świeci w zasadzie odpowiednio, nie za mocno, i nie za długo. Więc nie, nie nadaje się na nocne ultra czy nocną wyrypę. Ale już niedługo, kiedy słońce znowu zacznie zachodzić po godzinie szesnastej, a my nadal będziemy chcieli pobiegać miejskimi czy parkowymi ścieżkami, wtedy PETZL Bindi będzie idealna. Nie waży praktycznie nic, można ją schować wszędzie, a jej obsługa jest nieskomplikowana. Nie zsuwa się z czoła w trakcie biegu, a jeśli zacisk ustawi się odpowiednio, to po kilku minutach można zapomnieć o jej istnieniu. Do tego dzięki niej jesteśmy widoczni na drodze, odpowiednio doświetla chodnik, ale także leśne szutrowe ścieżki niczym nas nie zaskoczą jesiennym wieczorem. A co więcej, nie trzeba rozbijać świnki skarbonki, żeby móc sobie na nią pozwolić.
I ❤️️ PETZL
I właśnie dlatego tak bardzo podoba mi się PETZL Bindi. Jestem w szoku, że takie proste rozwiązania okazują się być tak genialne, bo przecież przyzwyczaiłam się już do tego, że czołówka jest drogim, ciężkim i skomplikowanym urządzeniem, z przyciskami do trzymania krótko, długo, wciśnięcia dwa razy, trzy razy, sprzączkami, ściągaczami i pojemnikami, których nigdy nie potrafię otworzyć, na wyjmowane wielkie akumulatory lub na baterie, których nigdy nie mam w domu. PETZL Bindi wyjmujesz z pudełka, nakładasz na głowę i wychodzisz pobiegać. Banalnie proste!
Jednak Petzl nie tylko potrafi zaskoczyć innowacyjnością, ale co ważniejsze – nigdy nie zawodzi pod względem jakości. Nie należę do osób, które trzymają folię na nowych rzeczach czy przechowują je latami w oryginalnym pudełku. Wszystkie moje czołówki PETZL po prostu wrzucam do szuflady przeznaczonej na wszelkiego rodzaju sprzęt do biegania czy turystyki. Bez wątpienia produkty tej marki cechuje wysoka jakość wykonania i odporność nie tylko na warunki atmosferyczne, ale zwłaszcza na uszkodzenia mechaniczne. Wszystkim moim poprzednim lampkom PETZL nic się w szufladzie nie stało i jestem na sto procent pewna, że Bindi będzie dokładanie taka sama – ciągle wyglądająca jak nowa, bez żadnej rysy, bez żółknącego plastiku czy czerniejącego paska rozciągającego się coraz bardziej z każdym użyciem. Dlatego też nie powiem o tej czołówce ani jednego złego słowa. Jeśli zostaniesz szczęśliwym posiadaczem PETZL Bindi, zrozumiesz, co mam na myśli.