Od dawna chciałem przybliżyć Wam sylwetkę tego sportowca. Długo wahałem się czy napisać o Nim artykuł, obawiając się, że pominę coś ważnego. Medali złotych, srebrnych i brązowych ma na pęczki. Jest rekordzistą kraju na kilku dystansach, wielokrotnym mistrzem Polski, człowiekiem, który w światowych rankingach lekkoatletycznych zajmował nie tak dawno czołowe lokaty. Zdecydowałem, że lepiej jednak będzie gdy sam poproszę Marka Plawgo, aby opowiedział Wam swoją historię. Z ogromną radością przedstawiam poniższy wywiad.
Jak rozpoczęła się Pana przygoda z lekkoatletyką?
Zupełnie przypadkowo. Byłem dzieckiem, które każdą możliwą chwilę spędzało poza domem. W moim dzieciństwie nie było komputerów, była za to masa znajomych, z którymi aktywnie spędzało się czas. Była to zabawa, codzienność, wtedy nie zastanawialiśmy się nad tym, że właściwie już uprawiamy sport. Narty, sanki, hokej, piłka nożna, koszykówka, baseball, biegi, skoki. Sport już wtedy był w nas, był całym moim dzieciństwem. Gdy świadomość tego z czasem wzrosła, moją miłością stała się koszykówka. Słynne “hej, hej tu NBA”, którym Włodek Szaranowicz rozpoczynał pamiętne nocne transmisje finałów amerykańskiej ligi, z udziałem Michaela Jordana, zrobiły swoje. Bytom, skąd pochodzę, był wtedy mocnym ośrodkiem na koszykarskiej mapie Polski, za sprawą klubu Bobry Bytom. W marzeniach miałem zostać koszykarzem. W połowie szkoły podstawowej zdecydowałem o jej zmianie, z rejonowej na sportową, znaną wcześniej z klas o profilu koszykówki. Po kilku tygodniach okazało się, że koszykówkę pamiętają w szkole tylko gabloty z pucharami. Tymi starymi, bo nowe były dokładane już tylko z zawodów lekkoatletycznych. W szkole tej jednak już zostałem. Znalazłem nową miłość…
Jaką rolę w Pana sportowej karierze odegrał Jan Widera?
Rola mojego trenera, jedynego w całej mojej karierze, była kluczowa. Nasza współpraca to raczej wyjątek w polskim sporcie – 22 lata. To On mnie odnalazł, ukształtował i od samego początku zaplanował całą moją karierę. Dzięki niemu właśnie zostałem w szkole sportowej, chociaż wtedy jeszcze nie spodziewałem się, jaką drogę razem przejdziemy.
Jak wygląda menu czołowego biegacza na 400m przez płotki, menu, które dodaje szybkości? Czy stosował Pan odżywki? Jeśli tak, to jakie?
Menu to temat, na który odpowiedzi najbardziej zaskakują amatorów sportu. Nie stosowałem żadnej specjalistycznej diety. Jedynym kryterium był dla mnie zdrowy rozsądek. Charakter konkurencji sprawiał, że w dniu ciężkich treningów czy zawodów nie było mowy o tłustym, ciężkostrawnym jedzeniu. W okresie startowym, przed docelową imprezą, ograniczałem też tłuszcze czy żółte sery dla zbicia wagi. To w sumie cała moja dieta. Nigdy nie liczyłem kalorii, nie bilansowałem posiłków. Wiązało się to też po części z tym, że spędzałem na zgrupowaniach ponad 200 dni w roku, co za tym idzie, jadłem to, co było mi podawane, gdzie często nie było wyboru.
Do odżywek natomiast przywiązywałem większą uwagę. Moja konkurencja to nie tylko szybkość, ale też siła i wytrzymałość. Wytrzymałość szybkościowa wymaga dużych pokładów glikogenu, dlatego ważna była odpowiednia suplementacja węglowodanowa. Saszetka vitargo na treningach tempowych była nie mniej ważna niż kolce. Szybkie uzupełnienie węglowodanów do 10 minut po wysiłku to dla 400-metrowca świętość.
Suplementację uzupełniały witaminy z mikro/makro elementami, aminokwasy oraz w niektórych okresach różne formy kreatyny.
Jakie uczucie towarzyszyło Panu na Mistrzostwach Świata Juniorów w Chile w 2000 roku, kiedy udało się sięgnąć po złoto w swojej koronnej dyscyplinie – 400m przez płotki?
Gdy pierwszy raz wygrałem zawody szkolne, wróciłem do domu, rozłożyłem na stole mapę Bytomia i z dumą stwierdziłem, że na tak wielkim terenie nie ma nikogo lepszego ode mnie. Takie mapy, o co raz większym obszarze pojawiały się w pierwszym okresie kariery. Z czasem zacząłem spoglądać na globus. Stał się on moim motywatorem do wspomnianych Mistrzostw Świata Juniorów. Po powrocie do domu patrzyłem na niego dumny i szczęśliwy, chociaż pierwsze chwile po zdobyciu medalu i dekoracji z Mazurkiem Dąbrowskiego, były mieszaniną niedowierzania, szoku i oswajania nowej sytuacji. Być najlepszym na świecie było wielkim marzeniem, ale nic nie mogło mnie przygotować na te uczucia, które dzięki temu się pojawiły. Do teraz na wspomnienie tych chwil pojawia się uśmiech na mojej twarzy.
Czy wtedy zrozumiał Pan, że bieganie stanie się pańskim zawodem?
Medal Mistrzostw Świata Juniorów właściwie ułożył moje życie i karierę. Był to wieki sukces, który otworzył przede mną wiele drzwi, ale ważny był też z innego powodu. Okres przejścia z juniorów do seniorów zbiega się w lekkiej atletyce z czasem innych życiowych decyzji. To koniec szkoły średniej i początek studiów. Uważam, że to jest etap kariery, w którym w polskim sporcie marnuje się wiele talentów. Wielu ludzi, u których rozwój wyników miał nastąpić w późniejszym okresie, decydowało się na studia i pracę, rezygnując ze sportu. Dla mnie medal najważniejszej juniorskiej imprezy był potwierdzeniem, że to jest droga, którą powinienem podążać. Myślę, że gdybym nie zdobył w Chile medalu, moje życie potoczyłoby sie zupełnie inaczej.
Osaka, rok 2007, czas Mistrzostw Świata. Każdy, kto widział Pana finałowy bieg, podziwiał lekkość, z jaką przychodziło Panu pokonywanie kolejnych płotków oraz spokój, jaki wymalowany był na pańskiej twarzy tuż po biegu. Gdyby dało się cofnąć w czasie, jak opisałby Pan tamte chwile?
Przed Osaką właściwie nie nastawiałem się na sukces, nastawiałem się na walkę, na oddanie z siebie wszystkiego. Żaden wynik z początku sezonu, czy nawet z treningów, nie pozwalał myśleć o medalu. Wchodząc na płytę stadionu, pomyślałem, że za chwilę muszę tak walczyć, żeby za kilkanaście, kilkadziesiąt lat, nawet w przypadku porażki móc spojrzeć w lustro i powiedzieć do siebie: “dałem z siebie wszystko”. To była moja motywacja. Moim największym wsparciem była świadomość zdrowia i dobrego przygotowania do sezonu. To był mój największy kapitał, na którym oparłem swoją wiarę w to, że mogę pójść w tym biegu na 110%. Rezultatu się nie spodziewałem, przecież rok wcześniej biegałem grubo ponad pół sekundy wolniej. Ten pozorny spokój po biegu wynikał z jednej strony z niedowierzania sukcesu, z drugiej jednak z niedosytu. Srebrny medal był na wyciągnięcie ręki. Mimo wszystko trudno jednoznacznie cieszyć się sukcesem, gdy nie jest się pierwszym na mecie. W sporcie mówi się, że srebrny medalista jest pierwszym przegranym. Coś w tym jest…
Jakim mottem kieruje się Pan na co dzień, co mobilizowało Pana do jeszcze większej walki?
Moja kariera była nierówna, nie na wszystkie rzeczy byłem przygotowany, nie wszystko, co wiem z perspektywy czasu, zrobiłem jak należy. Dlatego w późniejszych etapach moją największą motywacją było właśnie to, by móc w przyszłości powiedzieć, że zrobiłem to tak jak należy, do wszystkiego podchodziłem na 100%, bo tylko taka jest droga do sukcesu. Tak więc moją przewodnią myślą było, żeby w przyszłości nie żałować, że coś zrobiłem na pół gwizdka, żeby nie stało się to w przyszłości moim wyrzutem sumienia.
Ma Pan tyle osiągnięć, że Marka Plawgo można śmiało uznać za ikonę polskiej lekkoatletyki. W pańskiej karierze pojawiły się również chwile pełne goryczy. Który moment w życiu sportowca był dla Pana najtrudniejszy?
Sport, zwłaszcza na moim przykładzie, to niekończące się pasmo wzlotów i upadków. To sinusoida emocji. Najtrudniejsze momenty to najczęściej te przy gabinetach lekarskich, chwile niemocy spowodowanej barierami zdrowotnymi. Ale teraz już wiem, że ten najtrudniejszy moment mam teraz. To czas podjęcia decyzji o zakończeniu tej wspaniałej przygody. To decyzja obiektywnie słuszna, niemniej jednak nie sposób mi się z nią pogodzić.
W zeszłym roku pojawiła się kontuzja. Wiem, że już wtedy rozważał Pan zakończenie swojej przygody ze sportem. Co sprawiło, że rok temu nie podjął Pan tej decyzji? Jaką rolę odegrał w tym medalista Mistrzostw Świata i Igrzysk Olimpijskich – Felix Sanchez?
Kontuzje pojawiały się cały czas, zeszłoroczna nie była w żaden sposób wyjątkowa. Problemem po raz kolejny okazała się błędna diagnostyka, przez którą straciłem około 3 tygodni. Mimo to byłem na prawdę blisko powrotu do swojej dyspozycji. To ten fakt, obok właśnie wieku Sancheza, sprawił, że podjąłem rękawicę jeszcze raz. Nie bez znaczenia był fakt, że zupełnie nie byłem przygotowany do tego, żeby tak nagle ten sport zostawić.
Jak “wykorzystał” Pan czas kontuzji – nie mógł Pan kontynuować treningów, ale i nie mógł zrobić 100% odpoczynku. Jak utrzymywał Pan formę w te dni?
Wykorzystywanie czasu podczas kontuzji mocno uzależnione jest od diagnostyki. Gdy ma się dobrą diagnozę, można zaplanować czas leczenia i dostosować do niego trening zastępczy. Przykładowo gdy wiedziałem, że z daną kontuzję leczy się miesiąc, mogłem spokojnie dostosować do tego trening. Dużo gorzej jest, gdy tej diagnozy się nie ma, nie ma terminów, planu i nie wiadomo jaki trening zastępczy i na jak długo stosować. Tak wyglądały moje ostatnie dwa sezony. Doświadczenie w wychodzeniu z kontuzji, w rehabilitacji pooperacyjnej i w treningu zastępczym na nic się nie zdały, gdy nie wiedziałem, co mi dolega i kiedy dana dolegliwość ustąpi.
Sam trening zastępczy natomiast ograniczony jest już tylko fantazją i dostępnymi środkami. Najważniejsze jest odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki jest cel zastępowanego treningu. W mojej konkurencji to najczęściej budowanie wytrzymałości przez osiąganie odpowiednich progów mleczanowych, budowanie wytrzymałości tlenowej w długotrwałym łagodnym wysiłku oraz trening siłowy. Tak więc wykorzystywałem ergometry, rowery, basen, trenowałem w odciążeniu, by niekonwencjonalną drogą osiągnąć dany cel jednostki treningowej.
Jak według Pana wygląda koleżeństwo 400-metrowców biegających przez płotki? Krążą opinie o wzajemnym wsparciu wśród długodystansowców – maratończyków, natomiast wśród startujących na bieżni podobno nie ma takiej więzi. Nie docenia się zmęczenia kolegi i widzi się w drugim jedynie rywala, którego trzeba pokonać. Czy to prawda?
Jest w tym trochę prawdy, aczkolwiek różnice według mnie wynikają tylko ze specyfiki konkurencji. Trening maratończyka polega głównie na przebieganiu ogromnych ilości kilometrów, a te pokonuje się najlepiej w towarzystwie. Jest jeszcze inna różnica: w biegach ulicznych i maratonach każdy ma swój własny cel, własną metę, musi pokonać własne słabości. Na bieżni przy 8 startujących każdy ma ten sam cel i tą samą metę. Każdy chce być pierwszy.
To wszystko wcale nie oznacza że w mojej konkurencji nie ma przyjaźni. Otóż są, bardzo mocne, wielopokoleniowe. Różnica jest taka,że w środowisku długodystansowym o takie jest łatwiej. Pasje w końcu łączą.
Nie tak dawno rozpoczął Pan studia dziennikarskie na Uniwersytecie Wrocławskim. Czy Marka Plawgo dane nam będzie oglądać w roli komentatora sportowego?
Chciałbym, jednak nie bardziej niż tego, by moja ulubiona dyscyplina dawała nieskończoną ilość pozytywnych okazji do komentowania.
Jakie są pańskie marzenia na przyszłość?
Moje marzenie to teraz stabilizacja i spokój. Ostatnie lata zwiększonego stresu, oraz goryczy porażek sprawiają, że to właśnie tego mi brakuje.