A jednak – da się. Da się biegać w tej temperaturze. I dobrze, że wczoraj mniej więcej streściłam ostatni tydzień, bo dzięki temu mogę się skupić na dzisiejszym – III Biegu Raszyńskim. Nie pamiętam już, co mnie skłoniło, żeby się gdzieś z początkiem marca na ten bieg zapisać. Może pokusa prawdopodobnej życiówki, bo w końcu po maratonie dobrze się biega krótsze dystanse, więc Raszyn miał mi pewnie powetować ewentualną kolejną porażkę w Wiedniu.
Tymczasem jednak w Wiedniu pobiegłam lepiej niż mi się wydawało, że mogę, ale też i okres dochodzenia do siebie nieco się wydłużył. O życiówce raczej nie mogło być mowy. Także nie w tych okolicznościach przyrody. Te 20 stopni o 7 rano i pełne słońce za oknem miały jednoznaczną wymowę… Będzie jatka, meksykańska masakra w meksykańskim słońcu albo raczej – raszyńska masakra w raszyńskim słońcu. Ale słowo się powiedziało, numerki przyznane, jechać trzeba.
Pojechaliśmy. Już na światłach przywitała nas strzałka nie pozostawiająca wątpliwości, gdzie są parkingi dla uczestników biegu. Potem wszystko jak po sznurku – biuro zawodów, odbiór pakietu, nawet w toalecie nie było mega kolejek. Tylko to słońce.
Zanim wystartowaliśmy, trzy razy wkładałam głowę pod kran z lodowatą wodą. Włosy zmierzwiły mi się w murzyńską wełenkę. Ale schły – błyskawicznie. Mała niepewność, bo w regulaminie nie było informacji, że na trasie będą punkty z piciem. Cały czas taszczyłam więc pod pachą buteleczkę z własnym magnezem. Okazało się jednak, o czym zapewnił głos z estrady, że picie będzie. Dzięki temu mogłam spokojnie dopić magnez i porzucić buteleczkę. Poprawiłam to jeszcze mrożoną i ulepkowo słodką Idee Kafe. A potem…
Wystartowaliśmy. Na początku biegliśmy z małżonkiem niemal łapka w łapkę. Albo może raczej nóżka w nóżkę. Na początku drugiego kilometra (a kilometry były wyznaczone z precyzją niema zegarmistrzowską, opisane na asfalcie i oznaczone na tablicach) stała pierwsza zorganizowana grupa kibiców. „Piłkarze” krzyczeli „Witajcie, witajcie!!!”. „Ciekawe, co będą krzyczeć na trzecim kółku?” – przemknęło mi przez głowę. Ale nie miałam czasu tego specjalnie roztrząsać, bo już skręcaliśmy w ulicę Spokojną (nie że tak dobrze znam Raszyn, ale był specjalny transparent), gdzie witano nas nie tyle chlebem i solą, co chłodną wodą i gorącym dopingiem. Za kolejnym zakrętem – kolejne grupki kibicujące. Ostatnia, wyjątkowo hałaśliwa, była nieoceniona. A potem jeszcze 600 m… Tomek właśnie mi odjechał – trzymał równe tempo, a ja jednak zwalniałam i lekko mi się odechciewało. Na szczęście przy starcie dopingowały Monia i Alina – no wstyd by było, wstyd. Złapałam więc kubek z wodą, dwa łyki, reszta na głowę – i dalej. Na czwartym kilometrze – niespodzianka – strażacy otworzyli kurtynę wodną, prysznic na trasie. Ufff. I tak już prawie co kilometr – do końca biegu. I woda – na Spokojnej. I przy starcie. I od dziewczynek po drodze. Jeszcze nie skończyłam drugiego kółka, kiedy usłyszałam charakterystyczny okrzyk „Lewa wolna!” Z rowerowym pilotem dublował mnie właśnie zwycięzca i rekordzista trasy, Mariusz Giżynski. Pędził już do mety.
A ja miałam jeszcze przed sobą jeszcze jedno kółko. Przy starcie minęłam dziewczynę w niebieskiej koszulce, za którą biegłam prawie całe okrążenie. Przed sobą miałam jeszcze jedną dziewczynę i… Iwonkę. Hm… Nic na siłę. Ale starałam się biec jednym tempem. Dogoniłam dziewczynę. Prawie doszłam Iwonkę. Ale między kurtynami z wody wyprzedzona przed chwilą dziewczyna minęła mnie w takim tempie, że za chwilę i ja, i Iwonka mogłyśmy ewentualnie oglądać jej pięty. Iwonka złapała butelkę wody od kibiców, piła i wylewała na siebie, a ja nieubłaganie ją ścigałam. Na Spokojnej już biegłyśmy obok siebie, zwolniłam jednak przy wodopoju. Ale za chwilę znowu byłyśmy koło siebie. Tyle, że po minięciu oznaczenia 9 km Iwonka zaczęła przyspieszać. Ja niby też, ale jakby słabiej. Już nie mogłam się doczekać mety. A tu jeszcze dwa zakręty… A właściwie – trzy. Przed przedostatnim zakrętem minął mnie rozpędzony Pina. Wpadł na metę tuż przed Iwonką.
A ja – zaraz za nimi.
Zapowiadana na mecie przez spikera, który prawie każdego wbiegającego witał jak gwiazdę. Po tych 10 km na patelni – bezcenne.
47:05.
Małżonek przybiegł ponad półtorej minuty wcześniej.
Za metą medal, picie. I dziewczyna w błękitnej koszulce. Nie dogoniła mnie, chociaż podobno mocno próbowała.
Tymczasem okazuje się, że za metą są i prysznice. Oznakowane. Co prawda bez rozróżnienia na damski i męski, ale jakoś żaden facet do damskiego nie zajrzał przez te kilkanaście minut, które tam spędziłam. Prysznic elegancki, gorąca woda, trzy pomieszczenia, w jednym – toaletki z lusterkami. Wersal, normalnie Wersal.
A spod prysznica – prosto na grochóweczkę. I gorącą herbatkę. A co!
A potem jeszcze dekoracja i losowanie nagród. Chociaż w tym przypadku zdecydowanie pozostaliśmy w roli widzów, ale niektórzy wyjechali z fajnymi zabaweczkami. Zazdroszczę. Ale co się odwlecze…
Ja w każdym razie do Raszyna wrócę. Nie tylko po nagrody.
Bardzo fajny ten bieg. Mimo 32 stopni. Taka przyjemna raszyńska masakra.