Biegacze marzą o szybkim powrocie do normalności. Łakną startów, rywalizacji, wielkiej atmosfery biegowego święta. Takim krokiem dla nich „ku dobremu” był przygotowany przez Gdański Ośrodek Sportu hybrydowy 5.5 Gdańsk Maraton.
O ile na ten wymarzony, prawdziwy 6. Gdańsk Maraton przyjdzie nam poczekać do 2022 roku, to możliwość udziału w imprezie, która łączy formułę biegu wirtualnego z tą bardziej tradycyjną formą, była dla blisko 600 uczestników drogą powrotu do dawnej formy, szukaniem motywacji i oczywiście chęcią sprawdzenia się na wymagającym dystansie ponad 42 km.
W przypadku 5.5 Gdańsk Maratonu do wyboru był bieg wirtualny lub hybrydowy. Uczestnicy nie podlegali klasyfikacji, nie byli też nagradzani za najlepszy czas. Za to osoby, które ukończyły maraton w dniach 21-23 maja otrzymywały na mecie medal, pamiątkową bawełnianą koszulkę finiszera oraz recovery bag – bawełnianą torbę zawierającą wodę, izotonik, banana i jabłko. Przebiegnięty dystans weryfikowany był na podstawie zrzutu ekranu z aplikacji lub urządzeń monitorujących trasę, czas i przebytą odległość.
– Mój trzeci maraton, trzeci Maraton w Gdańsku z rekordem życiowym 3:27 z „kawałkiem”. Jestem bardzo zadowolony. Wystartowałem o 6:02. O tej porze biegam, trenuję zazwyczaj przed pracą, więc to dla mnie normalna pora, dodatkowo chciałem uniknąć tłumów na alejkach, stania na światłach, a dodatkowo prognozy pogody były korzystne. Trasa była zaplanowana już wcześniej: do falochronu, potem do granicy Sopotu z Gdynią, potem jeszcze raz na falochron, jeszcze raz na granicę i z powrotem na metę. Miałem plecaczek, jedzenie i picie, więc wszystko przygotowane. Biegłem z bratem, który jednak został trochę z tyłu około 30 kilometra. Czekam na niego, zaraz powinien kończyć, bo się odłączył (rzeczywiście, młodszy o 4 lata brat Jakub finiszował kilka minut później). Więc biegliśmy we dwójkę, ale brakowało trochę wsparcia kibiców, chociaż mijałem ludzi w czerwonych strojach i innych uczestników, którzy dopingowali i to było fajne – podsumował swoje osiągnięcie Filip Kisieliński.
Trasa nie była konkretnie wytyczona. Każdy startujący mógł pokonać dystans według własnego uznania. Uczestnicy posiadający numery startowe, mogli skorzystać z punktów odżywczych umiejscowionych w kilku punktach miasta: przy Ergo Arenie, Operze Bałtyckiej, Stadionie na Letnicy, Targu Węglowym oraz Hali Olivia. W tych punktach mieli do dyspozycji wodę, napoje izotoniczne, banany, można też było skorzystać z sanitariatów.
– Forma jest! Nie są to może takie miesięczne, wybiegane dystanse, jak jeszcze rok temu, ale brak zawodów w tym okresie wpłynął na mniejszą motywację, żeby „trzepać” te kilometry. Biegniemy na 4:30, trasa jest piękna, biegniemy przy plaży, trochę w lesie, trochę mostów i wiaduktów z przepięknymi widokami miniemy, oczywiście będziemy też opowiadały naszej grupie o naszym pięknym Gdańsku. Tempo na kilometr to około 6:23, chociaż na Jana Pawła, na Przymorzy czy w Oliwie będzie trochę przejść dla pieszych, potencjalnych czerwonych świateł. Planujemy, że gdy będziemy widziały czerwone światło, troszkę zwolnimy, a widząc zielone – przyspieszymy, żeby jak najmniej się zatrzymywać. Jest to utrudnienie, ale i duże wyzwanie dla biegaczy, czy dadzą radę. Będą musieli nam zaufać, bo będziemy biec wspólnie od samego początku i będą na nas liczyć, że doprowadzimy ich do mety w założonym czasie, atakując rekordy życiowe. Jesteśmy lekarzami, psychologami, a na trasie też kolegami i dobrymi duszami. Cieszymy się, że możemy tu być wszyscy wspólnie i spędzić fajnie czas. No i w grupie biegnie się raźniej, jeśli chodzi o długie dystanse, to lepiej biec w towarzystwie, bo samemu to się strasznie dłuży. Co innego krótkie biegi – opowiadały przed startem Ewa Kulczyk i Agnieszka Tomaszewska.
Na identycznych zasadach, w tym samym miejscu Gdański Ośrodek Sportu umożliwił wystartowanie w tradycyjnie towarzyszących Gdańsk Maratonowi imprezach: Biegu na Piątkę oraz Sztafecie Maratońskiej. Łączny dystans przebiegnięty przez członków sztafety musiał być równy co najmniej maratońskiemu, bez konkretnego podziału odległości do pokonania dla poszczególnych biegaczy.
Dla niektórych, była to też okazja do poznania nowych miejsc.
– Wiedziałam, że jak pobiegnę na wybrany dystans z pacemakerem, to będę mogła zwiedzić Gdańsk, bo nie jestem stąd. Więc nie było obaw, że się gdzieś zgubię. Pogoda była fantastyczna, dodatkowo nasz pacemaker opowiadał nam o wszystkich rzeczach, które widzieliśmy po drodze, więc to było takie prawdziwe bieganie ze zwiedzaniem Gdańska. Przecudownie, za rok na pewno przyjadę tu na maraton, oby już w normalnych warunkach. W grupie zawsze się biegnie łatwiej. Samemu pewnie by miał myśli: biec, a może już wrócić? Grupa motywuje, poza tym wiedziałam, że gdyby Darek (Kokociński, pacemaker na czas 4 godziny – przypis autora), się odłączył, to bym nie wróciła, bo nie wiedziałabym, gdzie jestem (śmiech). Dlatego musiałam się go trzymać, żeby wrócić do mety. Cieszę się, że ta impreza się odbyła, ja jestem ze Śląska, dwa lata temu wystartowałam tu pierwszy raz podczas Gdańsk Maratonu i obiecałam sobie, że będę tu wracać co rok, bo bieg jest świetnie zorganizowany, a trasa jest przepiękna. Dlatego ucieszyłam się, gdy okazało się, że impreza się odbędzie w formule hybrydowej, pomyślałam, że to świetna okazja – mówiła na mecie Daria Niewiadomska.
O tym, jak wyglądało prowadzenie takiej grupy, opowiedział Dariusz Kokiciński, jeden z pacemakerów, którzy wspierali na trasie zawodników w osiągnięciu ich celów: – Czas jest bardziej męczący niż sam bieg, niż dystans, bo można by było pokonać więcej kilometrów. Oczywiście pacemaker musi być przygotowany, to są lata treningów. Poza tym opowiadaniem różnych anegdot dotyczących dawnych biegów i mijanych miejsc, odwraca się uwagę biegnących od zmęczenia, powoduje, że te kilometry mijają szybciej. Potem zawsze jest zdziwienie: „o, już 15 kilometrów”, „ooooo, już 30!”, nie wiadomo kiedy, ale nagle grupa zbliża się do mety. Dziś w mojej grupie było sporo osób z południa Polski: Katowice, Sosnowiec, więc wszystkie informacje dotyczące mijanych miejsc były dla nich bardzo interesujące.