Wiele polemik toczy się na temat – warto czy nie warto korzystać z wiedzy instruktorów. Krążą opinie, że to przesada i fanaberia, a biegać może każdy bez używania drogich gadżetów i sztabu specjalistów. I tu się zgadzam. Jednak pytanie, jakie należy sobie najpierw zadać, aby później móc oceniać innych – to to, jaki ma się cel? Jest to kluczowa sprawa i dopiero znalezienie odpowiedzi pozwala na zabranie głosu w dyskusji.
Sezon biegowy 2013 oficjalnie rozpoczęty. Jeszcze czuję pulsujące mięśnie pośladków i próbuję okiełznać nieposkromiony apetyt, a już marzę o kolejnym starcie. Długo jednak nie będę musiała czekać, bo przecież właśnie się rozkręcamy.
8. Półmaraton Warszawski był dla mnie wielką niewiadomą. Organizacyjnie wszystko zaplanowane i zrealizowane zgodnie z założeniami. Liczna rzesza pasjonatów zjawiła się pomimo mrozu i chłodu, bo kocha biegać. Wystartowali, bo tradycja Fundacji Maraton Warszawski jest starsza niż wiek niejednego uczestnika i wzięcie udziału we wspólnym święcie jest już prawie jak pochód pierwszomajowy wielkiej rodziny.
Poza jednym wyjątkiem.
Nie udało się okiełznać pogody, która nie odpuszczała i walczyła do ostatniej chwili. Dobry przykład zawziętości i konsekwencji. Zagwozdka, w co się ubrać, była kluczowym punktem programu. Oczywiście na cebulkę, jednak z ilu warstw powinna się ona składać, to kolejne pytanie. Położone kilkadziesiąt metrów dalej od linii startu miasteczko biegowe nie zaludniło się jak być mogło, a wystarczyłoby kilka stopni więcej, aby po biegu urządzić wielki piknik. Niemniej z 13 200 oficjalnie zapisanych, 10 142 osób ruszyło na trasę, a 10 074 ukończyło bieg w wyznaczonym limicie czasowym.
Przyczyną mojej niewiadomej odnośnie wyniku było 3K, czyli trzy małe kruczki. Kontuzja, kolka, kobiece sprawy. Wrzucone do jednego wora utworzyły całkiem pokaźne stado sępów, bezlitośnie żerujące na sile i energii zawodnika. Ale bez paniki. Osiągnięty wynik jest wielce satysfakcjonujący i przede wszystkim dobrze rokuje na przyszłość. W końcu zająć 54 miejsce wśród kobiet to nie ujma, a raczej duma i choć po raz pierwszy przyszło mi startować w kategorii K30 – radość jest ogromna.
Co jednak zasługuje na największe zainteresowanie podczas tych zawodów?
Fakt istnienia funkcji pacemakera. Mateusz Jasiński, który na co dzień jest moim trenerem, na czas półmaratonu przyjął funkcję osobistego prowadzącego.
Wiele polemik toczy się na temat – warto czy nie warto korzystać z wiedzy instruktorów. Krążą opinie, że to przesada i fanaberia, a biegać może każdy bez używania drogich gadżetów i sztabu specjalistów. I tu się zgadzam, jednak pytanie, jakie należy sobie najpierw zadać, aby później móc oceniać innych – to to, jaki ma się cel? Jest to kluczowa sprawa i dopiero znalezienie odpowiedzi pozwala na zabranie głosu w dyskusji.
Na własnym przykładzie, bo w pełni sprawdzonym i wiarygodnym – gdy biegałam pasyjnie oglądając drzewa dookoła i śpiewając razem z ptakami, wszystko było ustabilizowane i przewidywalne. Te same trasy, te same dystanse i prędkości. Monotonia – piękna, bo wypływająca z serca i miłości, jednak ciągle niezmienna. Klepanie kilometrów i brak jakiegokolwiek rozwoju. Osiąganie za każdym razem tego samego pułapu i trwanie w tym stanie latami.
Czy przeszkadzało mi to – a skądże! Radość przeogromna. Stare, wytarte buty, zwykła koszulka i w długą. Z jednej strony duma biegacza, którą posiada każdy sportowiec i do której należy głośno się przyznać. Stan umysłu mówiący o sile charakteru wynoszącej nas ponad życie statystycznego Nowaka – kanapowca.
Z drugiej strony nic nadzwyczajnego – przyzwyczajenie, którego także nie należy się wstydzić, bo ile razy po prostu się nie chce i trzeba prowadzić debaty z samym sobą o zaletach i wadach wyjścia akurat dzisiaj na trening.
Właśnie – samo słowo trening nie pojawiało się na moich ustach. Chodziłam najnormalniej w świecie, pobiegać. W takim przypadku pacemaker wiele by na mnie nie zarobił, buty z samonapędzającymi podeszwami straciłyby pewnie swoją magiczną moc, a obszyta złotą nitką koszulka tak samo byłaby mokra, jak ta wypłowiała od słońca.
Samowystarczalność.
Punkt zwrotny nastąpił po minięciu kolejnej mety maratonu i uświadomieniu sobie, że osiągane czasy, choć każdy lepszy od poprzednich, nadal oscylują w podobnych granicach. Złapany bakcyl, uzależnienie od przedstartowej adrenaliny i haj biegacza podczas święta, jakim są każde zawody – dały do myślenia. Sama nie dam rady. Nie znam się, nie wiem jak, nie potrafię ocenić, na jakim jestem etapie i jak powinnam biegać, aby być lepszą.
Nie o 5 minut, ale o godzinę czy półtorej!
Wiedziałam, że tu potrzebna jest pomoc.
Przemyślałam sprawę wielokrotnie i marzyłam o trafieniu na odpowiednią osobę. Tak. Miała to być fizyczna osoba, która przeanalizuje mój organizm i będzie w stanie wyciągnąć właściwe wnioski, a także rozpisać plany treningowe skrojone właśnie dla mnie. Nie chciałam wrzucenia do worka schematów. Chciałam indywidualnej lekcji lepszego biegania. Czy to fanaberia? Moim zdaniem nie. Dlaczego? Ponieważ każdy organizm jest inny i dobranie odpowiednich bodźców treningowych pod konkretnego zawodnika jest kluczem do rozwoju. Można próbować samemu, jednak droga dojścia do celu może znacznie się wydłużyć, a sam cel nigdy nie zostać osiągniętym.
Znalezienie odpowiedniego trenera jest jak poszukiwanie specjalisty wśród lekarzy. Nie zawsze wypucowana, rażąca biel sterylnego gabinetu, gdzie wizyta kosztuje całą pensję przeciętnego Kowalskiego jest lepszą od małego biznesu wynikającego z prawdziwej miłości do zawodu, przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Zrozumienie drugiego człowieka i trafienie w ręce osoby, której się chce i która rozumie słowo pasja – jest na wagę złota.
Mateusz Jasiński jest człowiekiem niewielkiego wzrostu i niewielu lat. Dlaczego to takie ważne? Bo mnóstwo osób nie docenia siły młodego pokolenia. Wielu uważa, że ktoś bez siwych włosów na skroni nie ma jeszcze poukładanych priorytetów i nie jest w stanie sprawnie zarządzać swoim życiem, a co dopiero życiem i pasją drugiej osoby. Błąd. Odpowiedzialność, wiedza, podejście, a przede wszystkim zaangażowanie i prawdziwa chęć doskonalenia na gruncie trenerskim – moim zdaniem są wystarczające, abym mogła mu zaufać. Zresztą nie tylko ja. Uczestnicząc w treningach grupy męskiej i biegnąc obok profesorów i nauczycieli – nie ma konwenansów. Mały, wielki człowiek rozstawia po kątach o kilka lat starszych od siebie biegaczy i nikt nie ma mu tego za złe.
Co najważniejsze – każdy mu dziękuje.
Z tym chyba trzeba się urodzić.
Nigdy do tej pory nie było mi dane gonić królika zwanego zającem, ale doświadczenie powrotu na autopilocie mam już w swojej biografii zaliczone. Taką właśnie mieszanką określiłabym funkcję pacemakera. Mylny jest fakt, że to on biegnie za ciebie. Praca i wysiłek włożony w bieg jest od początku wrzucony na wyższy poziom, a zapodawane tempo wręcz rozkazem. Nie ma zmiłuj się, nie ma przebacz. Zaufanie. Niemniej jest to duże wsparcie psychiczne i punkt zaczepienia, który ciągnie niewidzialną siłą do przodu i każe biec szybciej i szybciej. Coś w tym naszym umyśle jest takiego i prawdę głoszą slogany, że prawdziwą siłą jest siła charakteru, a wszystko leży w mocy umysłu.
Chcąc streścić te półtorej godziny niedzielnego biegu muszę się zastanowić. Naprawdę mam wrażenie amnezji i upływu czasu w mgnieniu oka. Zdaje mi się, że już po pierwszych kilometrach nie czułam komfortu i wiedziałam, że dzisiaj nie jest to ten dzień. Miałam biec za lub obok Mateusza i tak też czyniłam starając się bardzo go nie wyprzedzać (żart). Jedno, co pamiętam, to zakaz rozmowy.
W końcu trener mógł się nagadać, a ja musiałam potulnie słuchać. Głupot nie wygadywał, ale motywował opisując sytuacje dookoła, że teraz miniemy tego pana, a tamtą dziewczynę musimy przegonić. Gdy złapała mnie kolka poinformował bezlitośnie, że nie tylko mnie boli. Cóż za współodczuwanie! Oczywiście to jego silna i mocna strona, ale jest i druga – bardziej ludzka. Opieka, wiara i komplementy na trasie były nieocenionym wsparciem.
Finisz natomiast to jeden wielki krzyk i gdybym była w stanie logicznie wówczas myśleć, spaliłabym się ze wstydu, że pozwalam sobie na takie traktowanie. Mateusz stanął na wysokości zadania, a nawet przeskoczył siebie, bo jego wrzaski podłapali kibice, którzy razem z nim mnie – mówiąc wprost – opieprzali.
Było cudownie!
Kocham biegać, chcę szybciej, chcę więcej!
Bieganie stylem życia.