Dawno, dawno temu… tak powinna rozpocząć się moja opowieść, bo ileż to już lat minęło od momentu, gdy maraton biegło się z kieszenią wypchaną rodzynkami lub bananami? To już zdaje się bezpowrotnie minęło, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Moje doświadczenia z odżywiania w trakcie biegu nie odbiegają od tego, co robili inni biegacze. Zawczasu starałem się dostarczyć niezbędną dawkę energii i już podczas treningów przyzwyczajać organizm do tego, czym będzie karmiony w czasie zawodów. Sięgałem zatem po różny asortyment: wspomniane rodzynki, kawałki banana oraz różnego rodzaju batony – wtedy jeszcze nieenergetyczne.
Po latach, gdy w nóżkach już mam parę sezonów i kilometrów, nadal nie stronię od tej formy pokarmu, ale i nie bronię się przed tym co nowe. Kosztuję, testuję, smakuję i wybieram to, co faktycznie mi się sprawdza. Często, w zależności od tego, co będę biegał: długo wolno, czy krótko szybko, decyduję, czy będą to pokarmy stałe czy jednak żele. Nie potrafię podczas szybszych treningów – szybszych to powiedzmy, gdy moje tętno oscyluje w przedziale 85-90% HRmax, jeść ani bananów, ani rodzynek, ani nic co trzeba pogryźć. Nie nabyłem jeszcze umiejętności jednoczesnego oddychania przez nos, szybkiego biegu i jedzenia. To póki co ponad moje siły.
Żel żelowi nierówny
Pierwszy raz żel w trakcie zawodów spróbowałem w 2007 roku. Popełniłem przy tym wszystkie możliwe błędy – kupiłem go na 30 minut przed startem i nie wypróbowałem na treningu. O ile nie wywołał on u mnie jakiś rewolucji żołądkowych w trakcie samego biegu, tak po biegu była to istna katorga. Pamiętam to jak dziś, przez 24 godziny po biegu bolał mnie brzuch. Zwijałem się jakby ktoś mi na żywca wnętrzności usuwał, a co zrobiłem tydzień później? Tydzień później znów pojechałem na zawody, a że przed tygodniem nakupiłem żeli, to trzeba było na 100% upewnić się, czy aby na pewno wspomniane bóle to była ich wina. Była.
Po tym doświadczeniu nie tknąłem żeli kilka lat. Wystrzegałem się tubek z odkręcanym koreczkiem niczym diabeł święconej wody. I nie zrozum mnie źle, nie twierdzę, że te żele były czy są złe. Były nieodpowiednie dla mnie.
Teraz, gdy przygotowuję się do biegu ultra, biegam długo i w zasadzie powoli. Podczas 50 km rozbiegania pochłaniam 3-5 żeli, ale i zabieram ze sobą minimum jednego banana. W pewnym momencie, gdy żołądek jest już tak skurczony, że człowiek ma wrażenie, że jego ściany stykają się ze sobą, trzeba go wypełnić czymś treściwym, a banan wzięty w plecak nawet na 5 godzin biegu w pełnym słońcu, nie straci swoich właściwości.
A co w międzyczasie?
Banany mają to do siebie, że sporo ważą. Nie sposób wziąć ich kilku, bo to dodatkowy kilogram, albo i więcej, do niesienia. Stąd żele wydają się idealnym rozwiązaniem, zwłaszcza takie, których nie trzeba popijać.
Standardowy żel od Squeezy, bo to one są bohaterami dzisiejszego testu waży 33 gramy. Każdy taki żel trzeba popić mniej więcej szklanką wody, aby poprawić wchłanianie i nie doprowadzić do stanu „zaklejenia się”. Dla niektórych to może być problem, bo nie lubią biegać z bidonem, plecakiem z bukłakiem lub zatrzymywać się przy wodopoju. Właśnie dla takich osób Squeezy wypuściło żele, które eliminują ten problem.
Żele dostępne są w standardowych saszetkach, z którymi już zdążyliśmy się zaznajomić. Nie jest to najwygodniejsze rozwiązanie, bo miewałem przypadki, że dziubek torebki oderwałem, a szczelinka była tak mała, że ledwo się z niej sączyło, co przy spoconych dłoniach i biegu pośród kamieni i korzeni nie sprzyja spożyciu. Na szczęście w większości przypadków udaje się otworzyć bez trudu.
Napisałem standardowych saszetkach, ale o niestandardowej wielkości. Te opakowania są znacznie większe (patrz foto poniżej). Mieszczą też znacznie więcej energetycznego specyfiku – 60 ml. A co znajduje się w ich składzie? Poniżej przedstawiam porównanie z żelem w standardowej formie – do popicia – ale w nowym smaku, o czym więcej napiszę później.
Skład | Squeezy Dring Gel – 60ml | Squeezy Energy Gel – 33g |
---|---|---|
Smak | Malina | Piwo |
Wartość energetyczna | 79 kcal | 85 kcal |
Węglowodany | 20 g w tym 9 g cukry | 21 g w tym 3,1 g cukry |
Sód | 0,08 g | 0,04 g |
Smak
To trzeba przyznać dość istotny element tego, co bierze się do ust. Zwłaszcza wtedy, gdy człowiek jest na granicy człapania i biegu. I tu muszę przyznać jest genialnie. Dosyć często smaki wywołują u mnie wspomnienia, a pierwsze zetknięcie się z Drink Gelem o smaku maliny przywołało czasy komunii i oranżady ze szklanej butelki. W upalny dzień, gdy jesteś tuż po wspinaczce na szczyt liczący sobie 1200 m przewyższenia, takie smaki potrafią poprawić humor i koić niczym balsam. Ale czy za walorami smakowymi idzie coś jeszcze?
Kop energetyczny
Zarówno w przypadku Drink żelu, jak i żelu o smaku piwa – to poczucie, że wszystko wraca do normy i znowu mam energię do biegu, przychodzi po około 5-7 minutach, a wystarcza jej na kolejne 35-40 minut. Nie jest zatem źle.
No i pozostaje jeszcze podzielić się opinią na temat wrażeń z kosztowania żelu o smaku piwa…
Zabrałem go w liczbie 4 na górskie bieganie po Karkonoszach (zdjęcia poniżej). 30 stopni w cieniu, ani centymetra chmurki na niebie i wydawać by się mogło, że nie ma na taką aurę nic lepszego jak piwo.
I tu ponownie, jakbym miał zrobić analogię do przywoływania zdarzeń w związku z tym, co się zjadło lub wypiło, to rzekłbym, że na tą imprezę już nie wrócę. Po pierwsze ciepłe piwo jest passe, rozgazowane piwo jest podwójnie passe, a po trzecie będąc po próbach drink żeli opisywanych powyżej, ciężko teraz memu podniebieniu równie dobrze dogodzić. Myślę, że to jest tak samo jak z żelami o smaku pomidora – albo je pokochasz, albo znienawidzisz.