Spis treści
Kraków. Miasto pełne tradycji, legend i historycznych faktów. Miejsce, gdzie historia w namacalny sposób przenika się z teraźniejszością. Zawsze wybierając się w ten region kraju, układam trasę tak, aby móc choć na kilka chwil zatopić się w blasku minionych dziejów, spacerując uliczkami malowniczych kamienic czy spoglądając w jednej z licznych kawiarenek na Rynek Główny, pełny ludzi przenikających między dorożkami, ulicznymi artystami, gołębiami. Rynek z kwiaciarkami przy swochi kolorowych straganach i Sukiennicami w tle. Tym razem to miejsce było celem mojej podróży.
Słowem wstępu
Być maratończykiem i nie przebiec tego dystansu w Krakowie było dla mnie ujmą, którą chciałem zmazać z mojego biegowego życiorysu. W poprzednich latach splot zdarzeń sprawił, że plan przebiegnięcia tego królewskiego dystansu w najbardziej z królewskich miast w Polsce ugrzązł w marzeniach. Tym razem postanowiłem nie dać za wygraną losowi, mimo że czynił możliwie wszystko, aby mnie od tej myśli odwieść. Kontuzja, która w zasadzie uniemożliwiła mi przygotowania, czy przeziębienie, z którym walczyłem ostatnie dni przed startem, tym razem nie były w stanie skłonić mnie do zmiany decyzji o starcie. Choć czysto sportową rywalizację i walkę o kolejną życiówkę muszę raczej odwlec w czasie to cieszyłem się myślą o starcie, podczas którego miałem zamiar się nacieszyć biegiem, widokami, towarzyszącą mu atmosferą i przeżyć to wydarzenie bardziej emocjonalnie niż czysto sportowo, z dala od cyferek, kontrolowania temp i spoglądania na cudy techniki, które mierzyły wszelkie parametry naszego ciała i biegu. Jak inni, ja również, trochę zatraciłem się swego czasu w tym technologicznym dobytku, jednak po powrocie po kontuzji, czyli miesiąc przed startem, odnalazłem przyjemność biegania, uwalniając się nieco od planów treningowych pod linijkę i przyjętych schematów. Ale prócz owej radości towarzyszył mi jednak lęk. Na co mnie tak naprawdę stać? Czy w tym momencie to na pewno dobry pomysł, aby porywać się na tak wyczerpujący dystans?
Targi Expo
Do Krakowa zawitałem w sobotnie południe, dzień przed startem maratonu. Przywitał mnie bardziej jesienną niż wiosenną pogodą. Po zakwaterowaniu i małym posiłku pierwsze kroki skierowałem na stadion Reymonta, gdzie mieściło się biuro zawodów wraz z towarzyszącymi targami expo. Tam dało się odczuć klimat nadchodzących zawodów. Mnogość wystawców, organizatorów zaprzyjaźnionych biegów i masa ludzi-biegaczy rozentuzjazmowanych podobnie jak ja, nadchodzącym świętem. Udało spotkać się kilku znajomych, dać wciągnąć się do rozmowy organizatorom innych biegów, wymienić spostrzeżenia czy plany startowe na najbliższy czas. Pakiet udało się sprawnie odebrać. Jego skład nie odbiegał od innych: koszulka techniczna z ciekawym nadrukiem, której rozmiar można było zweryfikować na miejscu, informator, ulotki ze zniżkami do sklepów odzieżowych. Warto natomiast nadmienić, że sam maraton był finałem całego weekendowego cyklu biegów w Krakowie.
Krakowskie Spotkania Biegowe
To były bardzo rozbiegane dni dla całego Krakowa i jego licznych gości. Mnogość imprez biegowych zachęcała wszystkich do spróbowania swoich sił w duchu rywalizacji na różnych dystansach dedykowanych najmłodszym, startach rodzinnych czy indywidualnych. Już piątkowego wieczoru ruszył Bieg Nocny, podczas którego padł rekord frekwencji. Na mecie zameldowało się aż 1 821 biegaczy. To blisko dwa razy więcej niż w poprzednim roku. Sama trasa była bardzo atrakcyjna. Biegacze mogli podziwiać pięknie oświetlony Rynek Główny, a także ul. Floriańską, Grodzką czy okolice Wawelu.
Sobotnie biegi miały głównie familijny charakter. Były one znakomitą formą aktywnego spędzenia czasu. Odbyły się takie biegi, jak:
– Bieg Rodzinny Radia RMF FM (1 km)
– Bieg Par Radia RMF FM (2 km)
– Bieg o Puchar Radia RMF FM (4,5 km)
– biegi na dystansie 50 m dla najmłodszych
– Mini Cracovia Maraton im. Piotra Gładkiego (4,2 km) wraz z Krakowskim Biegiem Rodzin
Odbył się także Cracovia Maraton na Rolkach na pełnym maratońskim dystansie.
Dzień startu
Tradycyjnie pobudkę zafundowałem sobie sam i wstałem ze sporym zapasem czasu. Hałaśliwy dźwięk budzika oderwał mnie od kubka gorącej kawy. Wszystkie niezbędne rzeczy wraz z najdrobniejszymi szczegółami tradycyjnie przygotowuję sobie w przeddzień startu, aby na wszelki wypadek niepotrzebnie nie fundować sobie dodatkowego stresu przyziemnymi sprawami i móc już całkowicie oddać się myślom o nadchodzącym wydarzeniu. Także na rynku zameldowałem się wcześniej niż planowałem. Pogoda dla biegaczy nie była zła. Delikatny chłód i chmury, które opatulały rynek zewsząd, nie pozwalając przedostać się słońcu. Choć prognozy zniechęciły do udziału sporą część biegaczy. Poprzedni dzień nie napawał optymizmem. Było dość chłodno, wręcz jesiennie, a prognozy straszyły deszczem, a nawet śniegiem.
Miasteczko biegaczy oraz scena wraz z linią startu/mety były zorganizowane na Rynku Głównym. Rozłożone dwa wielkie namioty pełniły funkcję szatni i depozytów. Miejsca na tyle dużo, że każdy mógł usiąść na ławkach przy stolikach. Sporo biegaczy miało dylemat. Ja zdecydowałem się pobiec w dwóch cienkich koszulkach. Poranek był dość rześki, a pogoda na później dość nieprzewidywalna. Przetestowałem na krótkim rozruchu dwa warianty. Na jedną warstwę było chyba jednak za zimno. Dobór odpowiedniego stroju to rzecz podstawowa. Przegrzać się to pierwszy krok do katastrofy. Na takim dystansie każdy niedopracowany element może zniweczyć cały trud przygotowań. Nie ma już miejsca na błędy. Przy takiej aurze gorąca herbata przed startem to świetny pomysł. W szatni każdy z biegaczy mógł z niej skorzystać, a także z małego poczęstunku przy zorganizowanym szwedzkim stole.
Zdawanie rzeczy do depozytów odbywało się bez przestojów. Stanowiska, co około 200 numerków i po kilkoro obsługujących wolontariuszy, którzy sprawnie odbierali i układali nasze worki z rzeczami. Zero bałaganu, nerwowości, uśmiechy, życzenie „powodzenia”. Krótki rozruch, małe przebieżki, aby powolutku zacząć rozpędzać tę całą maszynerię mięśni, ścięgien i stawów.
Godzina „zero”
Pół godziny przed startem umawiamy się w grupie znajomych na wspólną fotografię, a potem powoli ustawiamy się każdy w odpowiedniej strefie czasowej. Nawet słońce do nas wyjrzało na ten moment. Zrobiło się naprawdę ciepło. Przede mną i za mną morze głów biegaczy. Przybijanie piątek, klepanie po plecach, ostatnie biegowe pozdrowienia, kliki zegarków szukających zasięgu GPS. Otwarcia dokonali: Zastępca Prezydenta Miasta Krakowa ds. Edukacji i Sportu – Katarzyna Cięciak i Dyrektor 14. PKO Cracovia Maraton – Krzysztof Kowal
Organizatorzy potrafili znakomicie podnieść i tak gorącą już atmosferę. Wybiła godzina 9:00. Rozległ się Hejnał Mariacki, potem wsteczne odliczanie do 10ciu i głośny strzał obwieszczający start 14. Cracovia Maratonu.
Żegnam rynek, aby wrócić tu za kilka niełatwych godzin. Ruszamy płynnie, zgodnie ze strefami czasowymi już od startu planowanym tempem. Miejsca dość, aby biec w miarę swobodnie. Grodzka, zbieg koło Wawelu. Z każdym kilometrem grupa się rozrzedzała. Pilnowałem, aby nie przekraczać założonego tempa, co zdarzało mi się dość często. Na Błoniach dał się odczuć zachodni wiatr. Wiało trochę w twarz, ale po nawrotce odwdzięczał się dodając nam nieco sił. Wzdłuż ul. Krasińskiego i Ronda Grunwaldzkiego tłumy kibiców, okrzyki, banery i różne motywujące hasła trzymane przez bliskich maratończyków powodowały, że człowiek mimowolnie przyspieszał. Także i ja miałem swoich kibiców. Na 12km, do którego tak spieszyłem. Kilka fotek, przybicie piątek i korekta ubioru. Jedną warstwę zdecydowałem się oddać. Było trochę za ciepło. Odebrałem żel energetyczny i podładowany tym spotkaniem już po pierwszym kilometrze nadrobiłem utracone sekundy.
Samotność biegacza
Podczas startów lubię biegać sam. Wówczas mogę podporządkować się rytmowi własnego ciała. Nie robię na nikim, ani nie czuję presji. Lubię biec i czuć oraz odbierać to wszystkimi zmysłami. Jednak mam głęboką potrzebę dzielenia się tym. Wsparcie, otucha i świadomość, że ktoś czeka na Ciebie na którymś z odcinków Twojego biegu jest dla mnie bardzo istotnym kołem napędowym, który wyzwala we mnie dodatkowe pokłady energii.
Półmetek. Tu tak naprawdę zaczyna się maraton.
20. kilometr. Kolejne spotkanie ze znajomymi. Głowa do góry, klata do przodu, czyli powrót do podręcznikowej postawy biegowej, kilka pstrykniętych fotek, kolejny przejęty żeli i hasło, które zabrzmiało mi mocniej w uszach: „jest świetnie”. Pomogło na kolejne kilometry. Bulwary wiślane i spotkanie ze Smokiem Wawelskim skutecznie odciągnęły moje myśli od spoglądania na zegarek. To były bardzo przyjemne 2 kilometry. Teraz zaczął się tak naprawdę dla mnie bieg. Po połowie dystansu czułem się dobrze. Postanowiłem pozostać przy tym tempie. Dzięki powtarzaniu trasy na drugim kółku miałem świadomość, co mnie czeka podczas kolejnych kilometrów. Ten fakt okazał się znakomitym posunięciem organizatorów. Dzięki temu czułem się o wiele pewniej. Na Błoniach wiatr dał się bardziej odczuć, ale to efekt zmęczenia, które jeszcze wrażliwiej pozwalało odbierać wszelkie zewnętrzne bodźce.
Taktyka
Bardzo istotny element podczas zawodów. Szczególnie podczas maratonu. Postanowiłem przyjmować przetestowany wcześniej żel co 10 kilometrów, a także na każdym z punktów uzupełniać płyny. Częstotliwość punktów z wodą była na tyle gęsta, że byłem nawodniony dobrze przez cały bieg. Liczba wolontariuszy, kubków, samej wody, a także napojów energetycznych była na tyle duża, że biegacze nie musieli specjalnie zwalniać i przejmowali podawane sprawnie kubki. Zero nerwowości, mili wolontariusze, którzy z pewnością są także bohaterami tej imprezy i należą się im słowa uznania. Po półmetku także były dostępne banany, czekolada, kostki cukru, a od 27 kilometra nawet żele energetyczne.
Ściana
Syndrom trzydziestego kilometra. To moment, kiedy nogi pod wpływem wzmożonego wysiłku zaczynają odmawiać posłuszeństwa, a tę funkcję przejmuje głowa. Trzeba się nauczyć siłą woli i myśli wpędzać swoje ciało w ruch. Zetknąłem się i ja z tym uczuciem na poprzednim maratonie. Zdarzyło się raz z nim przegrać. Dlatego tak ważna jest taktyka, o której pisałem w poprzednim akapicie.
Tym razem taktyka biegu, jak i konsekwencja w jej realizowaniu pomogła mi uniknąć tego efektu. Na ul. Focha, gdzie przypadał 30 kilometr trasy ustawiony był punkt muzyczny. Dwie wokalistki naprawdę dawały czadu! Nawet nie wiem, kiedy pokonałem ten magiczny kilometr. Jak już zniknęły dźwięki muzyki, wówczas wbiegliśmy w ul. Krasińskiego. Kibice niosą i to jak! Na 32. kilometrze czekali już na mnie moi prywatni kibice. Wyglądałem ponoć dobrze, jak na ten kilometr. Jak im nie ufać. Pojawił się uśmiech i teraz trzeba było udowodnić, że faktycznie tak dobrze jest. Biegłem tym samym tempem. Postanowiłem biec nim do końca. Gdy wbiegliśmy na Bulwary Wiślane na 37 kilometrze już wiedziałem, że się uda dotrzeć w tym tempie. Cieszyłem się tymi ostatnimi kilometrami mimo ociężałych, ale wciąż sprawnie niosących mnie w przód nóg. Opaski kompresyjne na łydki to cudowny wynalazek.
Finisz
Tuż przed wbiegiem w stronę rynku z Bulwarów na czterdziestym kilometrze czekała moja grupa wsparcia. Koleżanka przebiegła ze mną podbieg, który mimo, że jest dość krótki, to zmusił mnie na moment do redukcji tempa. Pomogło. Delikatny podbieg przy Wawelu, coraz większe tłumy wzdłuż barierek dzielących nas-biegaczy od kibiców, okrzyki, trąbki i głos spikera na mecie, który robił się coraz wyraźniejszy. Od Kościoła Św. Piotra i Pawła do mety dzieliło mnie już ledwie kilkadziesiąt metrów. Na rynku głównym głośno. Lekki zakręt i meta, będąca ukoronowaniem tych trudów. Spontanicznie uniosłem ręce w geście triumfu i wbiegłem na metę. W końcu czas, aby się zatrzymać. To było moje prywatne zwycięstwo. Nie miało znaczenia, ile osób było przede mną, za mną. Wszyscy jesteśmy maratończykami, którzy swoją ciężką pracą, jaką włożyli w przygotowania, ilością przebiegniętych kilometrów, czasami masą wyrzeczeń, przestawienia priorytetów, pracowali na ten sukces.
Ciężki medal ląduje na mojej piersi, a folia grzewcza na plecach, pakiet regeneracyjny ktoś mi wkłada do dłoni. Woda, napój energetyczny, a także batoniki, ciasteczka, kanapka, kilka tak uwielbianych (nie ma innego wyjścia) przez nas bananów. I biegacze, którzy potrafią nawet samym uśmiechem wyrazić więcej niż słowami, mimo zmęczenia. Uwielbiam te obrazki szczęśliwych, spoconych, często ze smugami wytopionej soli na twarzach „zombie” wleczących nogę za nogą po miasteczku biegacza. Szczególnie, gdy jestem jednym z nich.
Maraton w liczbach
Pogoda zdecydowanie nie służyła kenijskim biegaczom. Znacznie lepiej w tych warunkach czuli się Ukraińcy, którzy zajęli odpowiednio pierwsze i trzecie miejsce. Tak wygląda klasyfikacja mężczyzn:
1. SALO Taras (Ukraina) czas 02:17:03
2. KIPRONO Justus (Kenia) czas 02:18:56
3. ORZECHOWSKIY Anatolii (Ukraina) czas 02:21:37
W klasyfikacji kobiet górowały już Kenijki:
1. KIMUTAI Hellen (Kenia) czas 02:43:04
2. BARSOSIO Stellah (Kenia) czas 02:43:08
3. CIRLAIX Elena (Rumunia) czas 02:43:38
Także czynnik pogodowy spowodował, że tylko 4 578 ukończyło bieg, pomimo że pakiety odebrało 6 500 osób. Kraków nie ma szczęścia, pogoda już nie pierwszy raz płata figla organizatorom i biegaczom.
Organizacja
Nie sposób o niej nie wspomnieć. To była już 14. edycja maratonu w Krakowie. Organizatorzy zadbali o każdy szczegół tak, że biegacze mogli skupić się wyłącznie na części sportowej tego wydarzenia. Całą resztę udźwignęli na swoich barkach odciążając nas-biegaczy, wyprzedzając każdy nasz ruch czy pytanie. Wydawanie pakietów startowych przed biegiem, organizacja szatni, depozytów oraz punktów nawadniania i ich bogactwo w dniu maratonu bez jakichkolwiek zastrzeżeń. Także trasa, która miała swój początek i koniec na, moim zdaniem, najpiękniejszym rynku w Polsce, dopełniała znakomicie całości. Również koncepcja dwóch kółek okazała się świetnym posunięciem. Minusem może być tylko pogoda, która zdecydowanie nie potrafi dotrzymać kroku organizatorom.
To z kim się widzę na piętnastej edycji Cracovia Maraton?