Do Gdańska nie mam daleko, co w dzisiejszych czasach znaczy 100km? 90 minut spokojnej jazdy samochodem. Budzik zbudził mnie o 6:00, szybki prysznic, mycie zębów i strzała do Zoo.
Organizatorzy postarali się. Bardzo dobrze oznaczone parkingi, dojazd, a przy biurze zawodów armia wolontariuszy – zapisy w tempie błyskawicy. Odwracam wzrok, a za moimi plecami dosłownie las toi toi i do tego kabina z wodą do umycia rąk – rarytas! Kto jeździ na biegi, wie, jak wielką klapą bywa jedna męska łazienka i kolejka za przysłowiowy winkiel.
W pakiecie znalazłem ciemną koszulkę z “materiału technicznego” z zabawną grafiką biegnących, a raczej pędzących “kumpli z Zoo”, jakaś żyrafa, lew, żółw, a za nimi chmura kurzu – kurcze ten żółw jeszcze na czele stawki! Demon prędkości, istna bestia podczas biegu!
Godzina 8:45 moje bębenki odebrały dźwięk startu, ciało zaczęło leniwie acz z uporem szybciej się ruszać. Pierwsze 1,5km płasko, no i zaczęło się. Płuca mocno pracowały, mięśnie puchły jak gąbka, a słońce promieniami wypalało oczy! Jakby tego było mało widok szczytów, na które trzeba wbiec, hamował wszelkie myśli podpowiadające, aby przyspieszyć, aby depnąć pod górę, żeby się zakurzyło. I tak na przemian: podbieg, zbieg i słońcem w twarz. Jako, że ostatnio moje życie ma szaleńcze tempo, postanowiłem dobić się i nie oszczędzać, co z tego że jest nadwaga, że są góry, że jest ciepło. Ja chciałem tam umrzeć! Przecież dobry zgon nie jest zły, a przed biegiem zjadłem Marsa. Na siódmym kilometrze zagotowała mi się woda w chłodnicy, widok braku końca piaszczystej góry był gwoździem do dębowej trumny. I wtedy przypomniałem sobie słowa mojego biegowego przyjaciela, Krzyśka, który parodiując Forresta Gumpa rzekł: tam gdzie miałem biec, tam szedłem.
Szybka kalkulacja strat i zysków… i na szczyt wdrapałem się maszerując! 15 sekundowy marsz był przyjemnością nie do opisania! Mięśnie przestały piec, oddech wrócił do normy. Udało się! Wdrapałem się na szczyt, a każdy laik wie, że masa szybko spada, grawitacja robi swoje! Z tej całej radochy wrzasnąłem na szczycie, hmm w sumie to był raczej ryk wściekłej biegowej zwierzyny! Ruszyłem jak dzik w pole ziemniaków! W tym momencie nawet Start Trek ze swoimi warpami mógł się schować! 3:29 ostatni kilometr! I niech nikt mi nie mówi, że grawitacja z biegnącą masą nie możne się zaprzyjaźnić. Cała dyszka w 38:35, obolałe mięśnie i mamrotanie na mecie GRATIS!
Zameldowałem się na 6. miejscu, były to moje pierwsze zawody od kilku lat, gdzie nikomu nie prowadziłem biegu.
Przy okazji startu testowałem obuwie Reebok Z TR – recenzję znajdziecie tu.
Podczas biegu nie zobaczyłem ani jednego zwierzątka w Zoo, byłem mocno skupiony na trasie, ale po starcie skusiłem się na zwiedzenie gdańskiego obiektu – bilet był w pakiecie startowym.
Za rok wracam na trasę… zniszczę te górki, tak jak one zniszczyły mnie!