9 godzin w pociągu, 500 km drogi i 21.075 metrów do przebiegnięcia. W Warszawie nie można narzekać na brak zawodów biegowych, powiem więcej – jest ich aż nadto. Pomimo tego zabawiłem się w wędrownego włóczykija i wywiało mnie aż pod Wrocław na XVIII Półmaraton Jaworski. Czy żałuję? W życiu! Ten bieg pozwolił mi zrozumieć jedną, bardzo ważną rzecz, o której zbyt często zapominają organizatorzy biegów.
Co wpływa na atrakcyjność biegu? Na pewno trasa, dystans, miejsce, a dla niektórych pakiet startowy. Zapewne każdy biegacz odpowie na to pytanie kierując się własnym kryterium oceny imprezy biegowej. Co sprawa, że niektóre biegi wspominamy z niesamowitym sentymentem, a niektóre po prostu “zaliczamy”? Bez wątpienia kameralność i atmosfera. Nie kręci mnie wypasiony pakiet startowy z techniczną koszulką i stosem ulotek w środku. Nie dostaję euforii radości w momencie otrzymania medalu, choć wiem, że dla niektórych to właśnie ten medal jest najważniejszy. Dla mnie to kolejna blaszka, która ląduje na wieszaku, skazana na samotność i smutne zwisanie w towarzystwie innych, mniej lub bardziej wymyślnych krążków. Najlepiej wspominam zawody, na których dałem z siebie wszystko, na których pokonałem sam siebie i wpadłem na metę z uczuciem słodkiej niemocy. Co jeszcze? Atmosfera i coraz częściej kameralność. Jestem zmęczony hucznymi imprezami biegowym, oblepionymi bannerami sponsorów, upstrzonymi stoiskami i zgiełkiem. Cenię sobie przyjazną atmosferę i klimat, który nie każdy potrafi zbudować. Dlaczego startuję np. w cyklu biegów na bieżni pt. Warsaw Track Cup? Bo pomimo tego, że lubię ścigać się na bieżni, to bardzo cenię sobie klimat warszawskiej Agrykoli wieczorem, uwielbiam światło jupiterów nocą i zapach bieżni. Bez atmosfery nie ma biegania!
Znowu odbiegłem od tematu, ale już się poprawiam. Zapytacie, jak było w Jaworze? Doskonale! Pomimo braku koszulki technicznej w ramach pakietu startowego i stosu innych bzdur, które są wrzucane do toreb, nie żałuję, że wydałem 30 zł za możliwość startu. Organizacyjnie nie mogę przyczepić się do czegokolwiek. Było skromnie, ale ze smakiem, niczego mi nie brakowało i nawet przed startem nie musiałem stać w długiej na kilometr kolejce do toalety. Rytualne, przedstartowe “siknięcie” (wybaczcie za słownictwo…) obyło się bez problemów i mogłem ze spokojem udać się na miejsce startu, o kilometr oddalone od punktu odbioru pakietów startowych i miejsca mety.
Do Jawora przyjechałem bez specjalnych oczekiwań. 2012 jest dla mnie okresem eksperymentów i zabawy w bieganie. Trenuję wtedy, kiedy mam ochotę, nie spinam się i nie ścigam z własnymi ambicjami. Jestem w wolnym związku z bieganiem. Kilka dni przed trzecim maja, wpadłem na pomysł pokonania królewskiego dystansu w Katowicach. Pokonałem swoje pierwsze 42195 metrów bez przygotowania i higienicznego trybu życia… Zarąbałem się bardziej niż koń po wielkiej Pardubickiej, ale niczego nie żałuję. Potem był 1 km na Agrykoli, Bieg na Rondo 1 a tydzień później padło na półmaraton. Jak sami widzicie, zero planu i jakiejkolwiek logiki startowej. Po prostu zabawa i autodestrukcyjne zapędy. 21075 metrów w Jaworze, było moimi pierwszymi w “karierze”. Wszyscy ostrzegali mnie przed tamtejszą trasą ze względu na morderczy, trzykilometrowy podbieg i kolejne 6 km zbiegu… Dla mnie to było kolejne, ciekawe wyzwanie. Wziąłem urlop dziekański, nie studiuję i bawię się w Ninja – im ciężej, tym lepiej. Mój tygodniowy kilometraż nie przekraczał 50 km, nie wykonywałem również jakichkolwiek podbiegów lub treningów przygotowujących mnie do stawienia czoła podbiegowi na trasie Półmaratonu Jaworskiego. Aha… i nie piszę o tym dlatego, żeby pokazać, jakim to ja jestem wspaniałym biegaczem, który bez treningu wykręca całkiem niezłe czasy. Gdyby nie postanowienie o potraktowaniu sezonu 2012 “zabawowo”, to bardziej pasowałby do mnie określenie “looser”, bo przecież tak powinno się mówić o ludziach, którzy pomimo potencjału jakim dysponują, nie przekładają go na sukcesu w życiu, a to wszystko przez… LENISTWO.
Trasa w Jaworze jest bezlitosna i cudowna (widoki na trasie tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że Polska to sielankowa kraina!) jednocześnie. Do 8 kilometra biegnie się rześko i bezboleśnie, od 8 do 11 kilometra przeklinasz cały świat, nogi puchną Ci od ślamazarnej wspinaczki, tempo spada, a za plecami słyszysz zadyszanych biegaczy, o ile Twój oddech nie zagłusza wszystkiego wokoło. Po 12 kilometrze tym razem oddychasz z ulgą, bo po trzech kilometrach kieratu doświadczasz cudu, jakim jest zbieg… I tak niemal do mety! No prawie, bo na trzy kilometry przed metą tęsknisz o prostej jak stół trasie, a Twoje nogi wcześniej nabite powietrzem przez podbieg, teraz cierpią podwójnie, bo zasuwasz jak z górki, jak dziki dzik. Zbieganie jest fajne, ale nie przez 20 minut, mięśnie naprawdę tego nie lubią. W końcu, po męczarni (w moim przypadku trwającej 1h22’XX), wpadasz zadowolony na metę i przez chwilę czujesz się, jak Cappo Di Tutti Cappi, bo cała uwaga komentatora jak i kibiców, jest skupiona na Tobie. Lubię to!
Organizatorzy półmaratonu w Jaworze – gratuluję. Mam nadzieję, że pomimo rekordowej frekwencji i rosnącej popularności biegu, nie przekształcicie tej imprezy w komercyjny bieg. Szkoda, by niepowtarzalna i rodzinna atmosfera została zastąpiona kolejnym biegowym spędem, który w Polsce i tak nie brakuje. Dziękuję i do zobaczenia! Dobra robota!