Zima już za nami. Wczorajszego wieczoru usłyszałem znajomy ćwierkot ptaków. Spojrzałem na gwiaździste niebo. Wracał do nas klucz skrzydlatych przyjaciół. Czy to wiosna na upartego pcha się do nas?
Tym razem przedstawiamy list nadesłany przez Mateusza z Gdańska:
Przetrwałem śniegi, tęgie mrozy, ale co dalej? Czuję, że brakuje mi ruchu. Hmm… Wiem co zrobię. Chcę pokonać 10 km na lokalnych zawodach biegowych. Pragnę doświadczyć na własnej skórze owiane prawdziwą legendą uczucie osiągnięcia mety. Wielu znajomych opowiadało mi o tym. Niektórzy zarzekali się, że jest to lepsze od katharsis. Inni czuli błogi stan, jakby na tym świecie nie było problemów.
Założyłem buty i udałem się na trasę wiodącą leśnymi dróżkami. Zabrałem ze sobą Lucy (suczka rasy beagle), gdyż tak jak ja uwielbia łono natury i wykazuje się nie mniejszą ciekawością ode mnie.
Myślałem, że to ja będę nadawał tempo biegu. Myliłem się. Lucy pełna werwy nie dawała mi chwili wytchnienia. Czasami żałowałem, że nie jestem czworonogiem. Może wtedy szanse by się wyrównały… Po około 15 minutach biegu, a raczej ciągnięcia mnie przez beagla, osiągnąłem 2 km.
Prawdopodobnie moje policzki był czerwone jak soczyste pomidorki. Byłem potwornie zmęczony, a pies? Merdał ogonkiem jakby mój konający wyraz twarzy sprawiał mu ogromną radość. Zatrzymaliśmy się na chwilę. Wykorzystałem krótka przerwę aby podziwiać budzący się do życia las, posłuchać wpadającego do ucha szum wiatru, ukradkiem zerknąłem na błękitne niebo i oddałem się niewinnym promieniom muskającym moją skórę… Tak wiosna już przyszła. Czuję to.
Po 40 minutach wróciłem do domu. Lucy cała upaćkana błotem. Tym razem to ja patrzyłem się na nią z zadowoleniem. Przecież taki pies też korzysta na tym, że ma biegającego opiekuna.
Tak jak Lucy nie mogę doczekać się następnego treningu. Przecież jak to mawiał John Bingham:
„Cudem nie jest to, że ukończyłem bieg. Cudem jest to, że miałem odwagę go zacząć”.
Z niecierpliwością czekam na start 3 maja… Kto wie, może wtedy napiszę co naprawdę czuje biegacz mijając linię mety?