To był najlepszy prezent, jaki mogłam sobie sprawić na 25 urodziny. Debiut na królewskim dystansie w Poznaniu.
Trzy miesiące solidnych treningów, wyrzeczeń i poświęceń zaowocowały satysfakcjonującym finiszem. Wszystko było dograne w 100% – wybiegania, spinning, siłownia, joga, dieta i najważniejsze: sen i regeneracja. Im bliżej startu, tym stres był większy. Na dzień przed godziną zero ogarnęła mnie panika. Nie spałam pół nocy, a gdy już zasnęłam, śnił mi się maraton, w którym byłam zdyskwalifikowana! Podobno przebiegając przez linię startu, nie uruchomił się chip. Po przebudzeniu było jeszcze gorzej.
Ścisk w żołądku nie pozwolił mi przełknąć owsianki. Koleżanka, która towarzyszyła mi cały czas, postanowiła zabawić się w nianię i mnie nakarmiła: „za mamusie, za tatusia…” po czym wlała we mnie kubek kawy. Wrzuciła do tramwaju, który prawie nam uciekł i odprowadziła na bieg. Zobaczyłam tłumy czekające na start i chciałam uciekać. Na co ja się porywam??!! Chyba zwariowałam… Koleżanka widząc moje przerażenie poleciła przebieżkę i rozgrzewkę. Wszystko mi trzeba było mówić! Jak dziecku, które dopiero się wszystkiego uczy. Zaczęło się odliczanie! 3, 2, 1… i już nie ma odwrotu… START! Trzeba mieć niezłe poczucie humoru, żeby z moim słabozaawansowanym stopniem biegowym, ustawić się na przedzie i patrzeć jak 6 tysięcy osób mnie wyprzedza. Swoją drogą był to świetny test na psychikę.
Nie jestem maratończykiem choć pokonałem 42195 metrów
Mimo emocji i presji innych biegaczy nie mogłam poddać się wyprzedzającej mnie fali. I udało się. Utrzymałam spokojne, jednostajne tempo od samego początku. Nawet nie zorientowałam się, kiedy przekroczyłam 15 km trasy! W głowie pojawiła się jedna myśl: jest świetnie! Na poboczu ludzie dopingowali z całego serca. Energii miałam mnóstwo, dobry humor nie opuszczał i nawet kolana jeszcze się nie odezwały. W okolicach 20 km moje nogi zaczęły nagle same przyspieszać. Nieznacznie, ale jednak. Udało mi się nawet parę osób wyprzedzić. Wolałam jednak nie przesadzać z prędkością. Ograniczenia, zakazy wyprzedzania na drodze i radary czyhały cały czas;). W głowie znów jedna myśl: jest super!!! Do czasu… około 28 km pojawił się ból w kolanie. Na szczęście jeszcze był znośny i biegłam dalej, aż do 35 km… Tu zaczął się kryzys. Nie była to żadna ściana, typowo książkowa na tym odcinku trasy. Sił miałam mnóstwo i chciałam biec! Tylko nogi nie chciały. Odmówiły współpracy. Chcę ruszyć, a one stoją… całkowity ERROR! Resztę trasy przeszłam maszerując i tylko przez ostatnie 195 metrów zmusiłam nogi do truchtu, żeby wbiec na metę. To było niesamowite uczucie! Łzy leciały same a duma rozpierała od środka. Osiągnęłam zamierzony cel i dobiegłam o własnych siłach. I nie było źle… BYŁO NIEŹLE!!!