Spis treści
Producenci odżywek nie zasypiają gruszek w popiele i starają się nas w każdym sezonie zaskoczyć czymś ciekawym. A to pojawi się nowy smak znanego produktu, a to na rynek wskoczy zupełnie nowa marka czy niespotykana dotąd forma suplementu – cały czas mamy mieć wrażenie, że poszukuje się czegoś, co odpowie na wszystkie nasze problemy. A jednak zazwyczaj kończy się zawodem. Raz na jakiś czas w worku nowości pojawi się jednak coś, co od razu przykuwa uwagę, bo wychodzi poza konwencje. Tak właśnie jest w przypadku żeli Spring Energy, które miałem okazję w ostatnich tygodniach testować.
Odpowiednie gabaryty i krzykliwe kolory
Zacznijmy od kwestii powierzchownych, czyli od samych opakowań, bo w przypadku żeli dla sportowców – a w przeciwieństwie do książek – “okładka” potrafi skutecznie obrzydzić to, co w środku. Dobra, może odrobinę przesadzam, ale rzecz w tym, by opakowania były niewielkie, co pozwoli zmieścić ich kilka w kieszonce biegowych spodenek czy w kamizelce, ale też na tyle duże, by dobrze leżały w dłoni. Jak opakowania żeli Spring Energy spisują się w obliczu tego paradoksu?
Moim zdaniem naprawdę nieźle, bo sama wielkość opakowań plasuje Spring Energy gdzieś w połowie stawki pomiędzy najmniejszymi i największymi żelami dostępnymi na rynku. Wysokość saszetki to 14 cm, przy czym po zwinięciu “dziubka” osiągniemy jakieś 10 cm i ok. 5 cm szerokości. By ująć to obrazowo – nawet do małej kieszonki zmieścimy ich przynajmniej kilka, a zatem nie ma się do czego przyczepić.
Samej warstwie graficznej nie chciałbym poświęcać dużo czasu, warto jednak wspomnieć, że różne rodzaje, a zatem i smaki żeli, mają przyporządkowane sobie kolory, dzięki czemu bardzo łatwo można się w nich połapać podczas samego biegu. Nie trzeba już będzie odrywać wzroku od ścieżki by doczytać, czy cieniutki druczek w rogu wskazuje na poziomkę czy może cytrynę – wszystko mamy podane na tacy w postaci wyrazistych i krzykliwych barw. Tak właśnie powinno się to robić.
Żelowy rewolwerowiec
Taki obrazek mam przed oczami, gdy myślę o żelach idealnych – za lekkim pociągnięciem ręki opakowanie wyskakuje z kieszonki, a następnie szybki “myk”, trask zębami i stanowczy ścisk. Potem już tylko chowam opakowanie do kieszeni, która akurat została wylosowana na śmietnik i lecę dalej przed siebie. Pozostaje zatem zapytać, czy z żelami Spring Energy zamieniłem się w owego rewolwerowca?
Otóż nie, aż tak pięknie to nie było. Przynajmniej kilka razy zdarzyło mi się dłużej walczyć zębami lub ostatecznie rozrywać opakowanie palcami, więc pełni szczęścia nie było tu na pewno. Nie jest też jednak jakoś szczególnie źle, bo podobne akcje miałem też z żelami innych marek, ale sprawę trzeba stawiać jasno – można by tu co nieco poprawić. Sytuację ratuje sama konsystencja żelu, ale o tym będzie dalej.
Smaki, smaki, smakołyki
Przejdźmy do części, na którą czeka z pewnością większość z Was, czyli do opowieści o tym, co czeka nasze kubki smakowe już po wspomnianym “stanowczym ścisku”. Tu jednak będziemy musieli przejść przez każdy smak z osobna, a więc do roboty:
- Spring Long Haul – Masło orzechowe
Absolutny faworyt nie tylko wśród pozostałych żeli Spring Energy, ale i wśród tych, których miałem okazję w ogóle w życiu próbować (a trochę tego było…). Połączenie masła orzechowego z lekką nutą pomarańczy to strzał w dziesiątkę i mógłbym te żele jeść jak cukierki.
- Spring Hill Aid – Mango
To z kolei świetna opcja dla poszukujących klasyki, czyli smaków owocowych. Hill Aid nie jest przesłodzony i nie powoduje efektu mdłości, mięta nie jest przesadnie wyczuwalna, ale efekt orzeźwienia murowany.
- Spring Power Rush – Śliwka, banan
Nie przepadam za śliwkami, więc tego spotkania nieco się obawiałem, ale były to zmartwienia na wyrost, bo okazuje się, że pierwsze skrzypce gra tu banan, a śliwka wydaje się jedynie dodatkiem. Szybko się polubiliśmy.
- Spring Electroride – Jabłko, imbir
Na koniec propozycja dla odważnych, bo w tym przypadku Spring Energy nie bierze jeńców. To napój – do nawadniania i uzupełniania elektrolitów. 1 saszetka na 0,5 litra wody i można ruszać w teren. Eletroride jest mocno imbirowy, bardzo pobudzający i mam nieodparte wrażenie, że biegacze, którzy go spróbują, podzielą się na tych, którzy to pokochają oraz tych, którzy znienawidzą.
Podsumowując kwestię smaków, nie będę ukrywał, że bardzo mi podpasowały i w powyższym tekście pewnie to widać. Cieszy mnie to tym bardziej, że nie mamy tu napakowanych “ulepszaczy smaku” i im podobnych dziwactw, a jedynie naturalne składniki, które większość z nas kojarzy z kuchni.
Oprócz wyżej wymienionych smaków, producent wprowadza do sprzedaży także nowości: Canaberry – truskawkowy z guaraną oraz McRaecovery – kakaowo/kokosowo/wiśniowy żel z białkiem regeneracyjny.
Trochę smoothie, trochę papka dla bobasów
Żele to jednak nie tylko opakowanie i określony smak, ale też konsystencja, która będzie nam ułatwiała lub niesamowicie utrudniała życie w biegu. Jeżeli macie za sobą próby odratowania sklejonych lepką żelo-mazią dłoni czy sprania zaschniętego żelu z ciuchów, to na pewno wiecie, o czym mówię. Rzecz też w tym, czy dany żel trzeba popić litrem wody czy może wystarczy jednak odrobina śliny by szybko zasilić się energią.
W przypadku Spring Energy nie może być jednak o takich kłopotach mowy, bo te żele… w zasadzie nie są żelami. Każde z opakowań kryje w sobie coś, co najłatwiej porównać do owocowego Smoothie i papki dla niemowląt, niż do tego, co zazwyczaj z żelem sportowym nam się kojarzy. Nie dość więc, że nie lepią one buzi, to jeszcze doskonale przelatują przez nasz przełyk. Przyznam, że nie zawsze czułem potrzebę jakiegokolwiek popijania. Mamy przy tym wszystkim wrażenie spożywania posiłku, co doskonale działa na psychikę podczas dłuższych treningów.
Mocy przybywaj!
Smaki świetne, konsystencja równie dobra, ale co z zastrzykiem energii, który obiecują nam producenci żeli sportowych? Tu sprawa jest ciekawa, bo z jednej strony nie odczuwałem faktycznego “strzału” energii, co można by odczytać jako wadę, z drugiej jednak, gdy spojrzymy na skład żeli Spring Energy, to sprawa nieco nam się rozjaśnia. Skoro bowiem mamy tu normalne jedzenie w postaci żelu/papki, to i uwalnianie się energii będzie przypominało raczej to, które kojarzymy ze spożywaniem posiłków, a nie bombę, która spada na nas po wypiciu napoju energetycznego i potrójnego espresso.
O ile jednak działanie nie jest odczuwalne jako energetyczny zryw, to nie ma wątpliwości co do tego, że samej energii po kilku żelach nie będzie nam brakowało, a przynajmniej ja nie odczuwałem tego podczas dłuższych wybiegań. Kaloryczna zawartość każdego opakowania jest przy tym bardzo jasno przedstawiona, więc nawet zwolennicy “wyliczania” żeli na dystans powinni być zadowoleni.
Nie tylko różne smaki, ale i przeznaczenia
Każdy z żeli Spring Energy ma do wykonania określone zadanie, które wykracza poza zwykłe dostarczenie nam energii. Hill Aid ma nas postawić na nogi dodatkiem kofeiny, Electroride jest wzbogacony o mikroelementy, które tracimy w wyniku wysiłku (choć należy zaznaczyć, że sód, potas, żelazo i wapń znajdziemy we wszystkich żelach), Power Rush zawiera szybko przyswajalne źródła energii, z kolei Long Haul przez większy wkład tłuszczu ma nam zapewnić siły na naprawdę długie dystanse.
W praktyce nie przejmowałbym się jednak specjalnie tymi rozgraniczeniami i kierował głównie smakiem danego żelu. Kofeiny jest bowiem w Hill Aid na tyle niedużo, że raczej nie poczujemy jej działania, z kolei w Power Rush znajdziemy więcej mikroelementów niż w Long Haulu, choć nazwy mogłyby sugerować coś innego. Różnice kaloryczne także nie są potężne i można śmiało powiedzieć, że skoki o 10 kcali pomiędzy żelami będą dla naszego organizmu niezauważalne. Żeby zatem nie gmatwać tematu, nie kierowałbym się podziałami na “zadania”, a jedynie, jak już wspomniałem, własną oceną smaku.
Ciekawostka: Tegoroczna wyprawa Polaków na K2, stosowała żele Spring Energy.
Biorąc wszystko w rozliczenie…
Nie ma co ukrywać – żele Spring Energy zdobyły mnie smakami oraz konsystencją i przyznam szczerze, że wobec tych zalet, wszelkie wady znikają. Pewnie, że byłbym jeszcze bardziej zadowolony, gdyby opakowania za każdym razem otwierały się idealnie, ale nie przesadzajmy – to, co jest tu najważniejsze, czyli skład, smaki i konsystencja, dopracowano do ostatniego detalu.
Polecam zatem Spring Energy z czystym sercem. Zdecydowanie dobry wybór, przydatne biegaczom na dłuższym dystansie.