Mężczyzna i kobieta. Ten sam maraton. Cracovia marathon!
Ewelina Lipińska
Nie mogę spać, nie chcę jeść. Chcę biegać. Uzależniona? Tak, to wiedziałam od dawna, ale teraz odczuwam to 3 razy mocniej. Swój pierwszy raz miałam w Krakowie, XII Cracovia Maraton to mój debiut na królewskim dystansie.
Hektolitry przelanego na treningu potu opłaciły się. Teraz uśmiech nie schodzi mi z twarzy, oczy błyszczą, a ja jak słońce…promienieję.
Wytężony trening, którego zadaniem było przygotować mnie do pokonania 42 195m, powiódł się. Oczywiście nie raz zastanawiałam się, po co mi to wszystko? Odpowiedź otrzymałam po przekroczeniu linii mety. Uczucie, którego nie sposób opisać, jedyna możliwość to doświadczyć go osobiście.
XII Cracovia Maraton to przede wszystkim cudowna przygoda. Doskonała organizacja to w skrócie:
- ciekawa i dobrze zabezpieczona trasa, policja pilnowała, aby uczestnicy ruchu drogowego nie przeszkadzali biegaczom. 97% trasy to droga asfaltowa. Minusem było niedokładne oznaczenie kilometrów,
- na punktach odżywczych nie brakowało wody, izotoników, kostek cukru, czekolady i bananów, jedno, czego było mało, to rąk wolontariuszy do podawania napojów,
- dużo przenośnych toalet,
- posiłek regeneracyjny niestety nie należał do najlepszych. Maratończykom zaserwowano coś a’la żurek, (ale daleko mu było do żurku, który znam), chleb i gorącą herbatę,
- pakiet startowy to medal z prostą grafiką, koszulka techniczna, stary numer Runner’s World i mnóstwo ulotek reklamowych.
Mimo silnego wiatru i deszczu mieszkańcy Krakowa wyszli na ulice, żeby kibicować i zagrzewać biegaczy do wysiłku. Atmosfera biegu rewelacyjna.
Polecam bieganie;)
Robert Pawelec
Cały tydzień poprzedzający maraton czułem lęk. Lęk przed mitycznym dystansem 42195 metrów. Cykl treningów nie został przeze mnie w pełni zrealizowany. Krok po kroku wykonywałem metodyczną walkę, ale w ostatnim cyklu treningowym odpadłem, wpadając w biegowy letarg. Niestety, coraz bardziej czułem, że maraton odejdzie w bliżej nieoczekiwaną przyszłość…
Trzy tygodnie do maratonu, a ja nie biegałem od… dwóch miesięcy? Na twarzy pojawiła się marsowa mina, poczucie słabości, że nie uda mi się w końcu wejść w peleton maratoński… Pacyfikacja tych myśli trwała klika minut. Założyłem buty, zarzuciłem koszulkę i wyruszyłem na trening. W tamtym okresie powróciłem w małym stopniu do nikotynowego ludka, co dało lekkie oznaki w postaci wewnętrznych słów „kolego słabizna”. Ale przypomniały mi się słowa Murakimiego: „Ból jest wpisany w bieganie, ból jest nieunikniony”.
Lubię czasem podczas treningu wtłaczać sobie w głowę te wszystkie teorie. One mają moc i dają mi siłę. Czuję wtedy, że hartuję charakter i pokonuję samego siebie. Składałem te cegiełki przygotowań na nowo, krok po kroku. Klika dłuższych wybiegań i poczułem, że wróciłem do elementarnej formy. Dzwonki lękowe przebijały się przez moje ciało niczym dzwon Zygmunta na krakowskiej trasie, która miała nastąpić za klika dni. Powoli czułem ten nastrój, to uniesienie i walkę z samym sobą. Trzy dni przed krakowską godziną zero, zrobiłem ostatnie 12 km biegu i postawiłem wszystko na jedną kartę: „masz w nogach trochę mocy, resztę pobiegniesz głową. Jednym słowem czeka mnie ostra walka mentalna”.
Wszyscy maratończycy tej niedzieli mogli być zadowoleni – niewątpliwie ktoś zamówił dobra pogodę na Wawelu. Pogoda iście skrojona na bieg. Lekki deszczyk, trochę pochmurno, a wszystko to podlane sosem wspaniałego powietrza.
O 9.30 Jacek Majchrowski z Maćkiem Kurzajewskim pociągnęli za spust. Wszyscy wystartowali. Pierwsze kilometry były celebrą Krakowa, okrążenie Błoń, potem wjazd na stare miasto. Było fajnie i przyjemnie. Ale już kilometr 36, bieg nad Wisłą, nie nastrajał do podziwiania widoków. Zaczęła się walka, i wszystko to, dla czego biegamy. Udusić małego człowieczka, stłamsić go, pokonać samego siebie. Pomyślałem wtedy, po cholerę mi to wszystko było, mogłem przecież pojeździć rowerem, pójść na spacer, spędzić czas jakkolwiek inaczej… Kilkanaście miesięcy przygotowań i cierpienia tylko po to, by teraz móc pocierpieć jeszcze bardziej. Maratończycy nazywają ten moment ścianą, balansowaniem na krawędzi, to jest właśnie ten moment, gdzie płuca krzyczą, w głowie dzwoni szum petlących myśli. Fizjologia dostaje ostro po bębnie, każdy krok boli coraz bardziej. I wtedy walka zaczyna się na dobre. Na tę chwilę czekaliśmy miesiącami, ten moment jest kluczowy. Właśnie teraz z biegaczy amatorów stajemy się Maratończykami. To ten moment, w którym wyparowała energia, węglowodany – a my jedziemy na pustym baku.
Maraton przebrnąłem w stanie, który uważam za dobry. Chwilowe zmęczenie odczułem na 35 km, bo wtedy nogi zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Punktu odżywcze w tym czasie stały się niezastąpionym przystankiem. Izotonik, banan i czekolada, kompulsywnie wpadały w moje usta. Energia rosła, moc wyparowała już dawno, ale maratońskie przesłanie „You can do it” – zrobiło swoje. To taka mieszanina euforii, wkurzenia i złości – niech to wszystko się już skończy, chcę się zatrzymać.
38, 39, 40 są, w końcu widać Krakowskie Błonie…. – jeszcze tylko nieco ponad dwa kilometry. Wytrzymasz, boli coraz bardziej. Pojawiają się pierwsze łzy, ostatnie metry biegu dodają skrzydeł. Wbiegam na metę. Moment tryumfu za chwilę nastąpi, medal jest już na szyi. Padam z butelką izotonika na trawę. Pierwsza myśl przewijająca się w głowie. UDAŁO SIĘ. Niedługo biegnę kolejny maraton!
Każdy ma swoje hobby, ja biegam maratony i kolekcjonuje medale. Właśnie pojawił się ten najważniejszy. Zawiesiłem go na lampce i czekam na kolejne. Po krótkiej przerwie pora na kolejne plany. Najbliższy w Warszawie, ale wcześniej planuję klika mniejszych biegowych wiraży. W tym tekście padło wiele pięknych i wzniosłych słów, ale to nie one kształtują naszą osobowość, tylko praca i nasze czyny. Idę na trening, trochę tego biegania jeszcze pozostało…
Wielkie podziękowania za organizację Maratonu. Chpeau bas dla organizatorów. Miejsce godne ponownego odwiedzenia! Jedyny mankament to oznakowania kilometrów na trasie, ale nie bądźmy drobiazgowi. Liczba uczestników poszybowała w górę. W tym wszystkim nie liczy się czas. Tutaj wyznacznikiem jest pokonanie samego siebie. Wszyscy, którzy dobiegli do mety, mimo czasu, są Maratończykami.