Swego czasu wpadłem na pomysł, aby przeprowadzić wywiad z chwilowo nieobecnym na rynku wydawniczym – Darkiem Sidorem. Któż bowiem, jak nie On właśnie?
Ma na koncie 3 doskonałe pozycje książkowe, traktujące stricte o bieganiu, zajmuje się tym co kocha, a to i nas w sumie najbardziej interesuje. Niewiele myśląc wziąłem się do pracy. Wraz z użytkownikami portalu www.treningbiegacza.pl skonstruowaliśmy niemal 30 pytań z interesujących nas dziedzin, a oto co z tego wyszło…
TB: Jesteś autorem 3 bardzo poczytnych książek traktujących o bieganiu, które niestety wyczerpały swój nakład. Czy w związku z tym planujesz dokonać jakiegoś wznowienia, dodruku, a może stworzenie kompilacji w nowej odsłonie? Jak wyglądają Twoje plany wydawnicze w tej bliższej i bardziej odległej przyszłości?
DS: Widzę, że bardzo nietypowo rozpoczynamy tę rozmowę. Od książek. Pozwól się chwilkę zastanowić…
Są ważne dla mnie i czytających je ludzi. Gdy je pisałem, to w zasadzie niewiele było rynku dostępnych publikacji dotyczących amatorskiego biegania, ale nim zdążyłem wydać pierwszą część już się dwie książki pojawiły. Nawet wtedy usłyszałem głosy: „po co jeszcze jedna książka, w sumie jedna i tak wystarczy”. Cóż, na moje szczęście był to odosobniony głos.
Zawsze twierdziłem by czytać wszystko co jest dostępne z danej dziedziny. Czytać i powiększać swoją wiedzę, bazę wiadomości, tworzyć własne zdanie i formułować własne odczucia. Nawet książki, z którymi myślą przewodnią się nie zgadzamy pozwalają ustawić i sformułować własny punkt odniesienia. Często brakuje nam takiej refleksji lub nie doceniamy potrzeby jej istnienia.
Nie ukrywam, że sprawiło mi przyjemność, że mimo pesymizmu malkontentów nakłady się wyczerpały. Tym, którzy czekają na wznowienie mogę powiedzieć, że nie tyle dodruk co drugie wydanie jest zaplanowane. Będzie zmienione i poprawione. Ukaże się jako jednotomowa książka pod znanym tytułem „Ukończyć maraton” i będzie zawierała w sobie treści „Debiutu”, „Rekordu” i odrobinę „Mistrzostwa”.
„Mistrzostwo” stanie się samodzielną książką o zupełnie innym tytule i będzie traktowało tylko o biegach ultradystansowych.
Na razie obie te pozycje czekają w kolejce, bo priorytetowym zadaniem jest wydanie książki o triathlonie, która będzie nowoczesnym (merytorycznie) podręcznikiem triathlonu zbudowanym na kanwie Projektu IM 2010 i ludziach biorących w nim udział.
Powinna ukazać się na jesień 2010 roku, jako specyficzne podsumowanie akcji.
TB: Wiele ostatnio mówi się o różnicach polskiej szkoły biegania, która dość zasadniczo odbiega od stylu amerykańskiego. Powiedz gdzie tkwi problem braku sukcesów Polaków na ważnych imprezach międzynarodowych? W systemie szkolenia, metodach, a może braku odpowiednich predyspozycji u zawodników? O ile krótkie i średnie dystanse coś jeszcze walczą, tak już im dalej w las tym gorzej.
DS: To nie predyspozycje tworzą, a raczej niszczą klimat polskiego biegania długodystansowego. To cały system szkolenia, który nie zmienił się od 30 lat, mimo że rzeczywistość w której żyjemy zrobiła wielką woltę. Pozyskać młodzież do klubu obiecując zagraniczny wyjazd i dres, to w dzisiejszych czasach za mało. Sport wyczynowy nie jest na topie, przegrywa z komputerem, domami handlowymi, iphonem.
Na dodatek trening długodystansowy jest trudny przez monotonię i poświęcany czas. To nie jest atrakcyjne. Na szczęście wśród różnych ludzkich charakterów trafiają się i tacy, którzy potrafią temu sprostać. Są świetnymi młodzikami, utalentowanymi juniorami, a potem…
Potem jest opłacanie mieszkania, płacenie rachunków, rodzina, właściwa polityka startowa, odpowiednia opieka trenerska, opieka klubu, et cetera.
Cóż, już wiele wylano atramentu nad PZLA i działaczami.
Dlatego też nie jestem związany z żadnym klubem, żadnym związkiem. Myślę, że nie wytrzymałbym tych wszystkich dziwnych układów i cichych umów, jakiś niepisanych praw i zasług z przeszłości. Biegi są wymierne. Startuje kilku zawodników i pierwszy na mecie jest w danej chwili najlepszy. Koniec, kropka. Jest tak od czasów homerowych, o czym możemy przeczytać w „Iliadzie”.
I w tym całym bałaganie marzy mi się, że kiedyś doczekam takich eliminacji, z których na imprezę szczebla europejskiego czy światowego pojedzie pierwszy bo sobie to wywalczył, a drugi i trzeci będą rezerwowymi, a nie będzie tak, że pojedzie trzeci bo jest bardziej doświadczony.
Przykład igrzysk w Pekinie i jednego polskiego sportowca, którego wynik był zaledwie na pierwszą klasę sportową powalił mnie. Tak w Polsce biega kilkunastu juniorów! Może lepiej trzeba było w któregoś z nich zainwestować?
Przy okazji można podyskutować o trenerach, ale… wybacz, na to nie mam siły.
I o systemie szkolenia. I na też nie mam siły.
Poproszę następne pytanie.
TB: Spoglądając na Twój sportowy życiorys pojawia się w nim naprawdę wiele dyscyplin: pływanie, sporty walki, piłka nożna, lekkoatletyka, bieganie, rower, nurkowanie, triatlon i wiele innych. Która dyscyplina jest Ci najbliższa i dlaczego akurat właśnie ta?
DS: Trochę wcześniej mówiłem o młodzieńczych fascynacjach nie będę się więc powtarzał. Uzupełnię tę wypowiedź o filozoficzne „poszukiwanie sensu życia” i uzupełnię słowem „sportowego”.
Od dziecka. Od pierwszych utarczek na podwórku. Od dorastania, które przebiegało w schyłku tzw. komuny i podczas którego liczył się spryt, siła, szybkość i gdzie nie robiono awantury politycznej z rozdartych w czasie przepychanek, czy „walki na przewracanki” koszulek. Twarda szkoła życia na podwórku popychała do klubów sportowych. Trzeba się była przecież czymś wybić, czymś wyróżnić, ale tylko w sprawności fizycznej, czyli coś w stylu: przetrwania najsilniejszych.
Sprawny chłopak mógł liczyć na uznanie, mir, szacunek kolegów i budził respekt na innych podwórkach.
Zawody w rzucaniu kamieniami na odległość, czy w przerzucaniu czteropiętrowych kamienic, to była powszedniość. Nie można było nie być sprawnym, a na dodatek gdy się w tej łobuzerce zetknęło z klubem sportowym, z rywalizacją całkowicie odmienną od grania w kapsle, a o niebo satysfakcjonującą, to zostawało się w sporcie na wieki wieków.
Poza tym lubię sport w jego wielowymiarowości, wielopłaszczyznowości, nieprzewidywalności. Dla mnie, to przede wszystkim emocje i to zarówno zawodnika jak i kibica, i jestem uzależniony od dawania i otrzymywania wzruszeń, które on dostarcza.
Bliskie są mi konkurencje, w które sam się sportowo angażuję, ale także i te, którymi się niegdyś zajmowałem a do których nie zawsze już mogę wrócić…
Nie, nie mogę jednoznacznie wskazać faworyta. Obecnie dużo czasu poświęcam na triathlon i bieganie ultradystansowe, zwłaszcza cudze, ale jestem w stanie dostrzec sportowe piękno w walkach sumo, a nawet relacji z meczu szachowego o mistrzostwo świata.
TB: Niestety większości ludzi brakuje inicjatywy, czasem nawet nie chce im się korzystać z owoców pracy innych, a co dopiero mówić o robieniu czegoś dla innych! Skąd więc u Ciebie tyle zapału? Dlaczego chce Ci się chcieć?
DS: To są unikalne łączenia neuronów w mózgu, które uzewnętrzniają się specyficznymi cechami charakteru, osobowością… To bagaż doświadczeń i refleksji. To nieustanne kształtowanie i ścieranie w tzw. życiu. To kompilacja patrzenia na świat i wyuczona potrzeba niesienia pomocy. To szczątki słów i zdarzeń, które potrafią wryć się w pamięć i stać motorem napędowym. Achillesowe spojrzenie na życie. Odległa i patetyczna melodia w tle z powtarzaną, dumną frazą „Alles Meschen werden Brueder…”. Nostalgiczne: Non omnis moriar. Et cetera, et cetera…
TB: Jak to się mówi, każdy ma swój Everest. Każdy o czymś marzy, dla jednych to będzie ustanowienie nowej życiówki, a dla innych udział w jakiś szczególnych zawodach. Co rozpala Twoją wyobraźnie i sprawia, że znajdujesz zapał i motywację do kolejnych treningów?
DS: Wyobraź sobie ogromną halę sportową albo stadion wypełniony po brzegi. Wokół panuje mrok i tylko centralny punkt jest oświetlony.
Czy wiesz już do czego zmierzam?
Albo wyobraź sobie taśmę na mecie czekającą na pierwszego, który ją przerwie, szpaler ludzi, setki, a może nawet tysiące pochylonych ku wąskiemu przejściu twarzy.
Do tego dołóż wszczynany przez nich hałas: dłońmi, kołatkami, gwizdkami, głosem.
I koniecznie zapach tego miejsca, trochę kurzu, trochę potu, nieco słodyczy kwiatów, smażonych kiełbasek z pobliskiego grilla i wyciąganej cukrowej waty.
W tym wszystkim jesteś Ty. Sam ze sobą, ze swoim bólem, z minionym zwątpieniem i z szeroko rozłożonymi rękoma coraz bliższy zakończenia walki.
Jesteś nieco zdumiony, trochę oszołomiony, nie masz sił płakać, a Twój uśmiech przypomina grymas bólu, ale to jesteś Ty.
Prawdziwy i niepowtarzalny, i dla wielu w tej właśnie chwili jesteś najważniejszą osobą na świecie.
Przez kilka sekund jesteś bohaterem, jesteś legendą, jesteś wzorem i przykładem.
To właśnie ta siła drzemiąca w nas od tysiącleci jest moją motywacją.
Jest niekończącą się drogą, po której stąpam. Każdy zdobyty Everest odsłania następny.
A mówiąc lakonicznie – teraz dążę do wbiegnięcia na metę „Grossglockner Berglauf” (12 km i ok. 1600 m przewyższenia w 5 progach), poprawie wyniku na 113 km w triathlonie we Wiedniu oraz ukończenia triathlonu długiego dystansu w Borównie, we wrześniu tego roku, a także do bycia z moimi podopiecznymi na metach wszystkich zawodów w jakich wezmą udział.
W 2010 będę razem z ponad 20-sto osobową grupą na zawodach IM w Klagenfurcie w Austrii i powiadam, że 4 lipca 2010 roku będzie świętem nie tylko w USA!
Jak myślisz do jakiego poziomu wystarcza bieganie BC2 w treningu maratońskim, a kiedy BC2 staje się tylko bodźcem podtrzymującym i należy włączyć WB3 i na jakich odcinkach a konto maratonu?
Mówimy o poziomie zawodniczym sportu kwalifikowanego, czy o bieganiu amatorskim?
Jeśli o tym pierwszym, to wb3 stanowi stały element treningu zawodnika, natomiast w bieganiu amatorskim sprawy się dość mocno komplikują. Wynika to z samej definicji amatora i jego podejścia do treningu.
W tzw. bieganiu amatorskim spotyka się trzydziestolatek biegający w granicach 2:30 i równolatek marzący o „połamaniu” granicy 4:30, spotyka sześćdziesięciolatek z rekordem 3:30 i jego rówieśnik, który ma życiówkę 5:30.
Samo porównanie w młodszych kategoriach nie nastręcza trudności,natomiast już jest inaczej z bardziej zaawansowanymi wiekowo kategoriami. Porównania międzypokoleniowego aż boję się uczynić. Jawi się jako niemożliwe. Do tego dochodzi dostępny czas, dostępny sprzęt, dostępna dieta.
Faktem jest, że „wymagające” środki treningowe jak np. interwały, wytrzymałość biegowa tzw. trzeciego zakresu, wytrzymałość tempowa, pozwalają na uzyskanie szybszych efektów, ale organizm musi je wytrzymać i przyswoić.
W świetle tego niezmiernie trudno jest wskazać ścisłą granicę – do tego miejsca tak, a potem już inaczej, tym bardziej, że wielu wolno biegających amatorów pragnie poczuć się choć na treningu jak mistrz świata i sięga po interwały, wytrzymałość tempową i temu podobne środki.
Gdybym jednak musiał wskazywać przedziały czasowe, to ostrożnie bym stwierdził, że do wyniku 3:30 sięganie po wb3 nie jest potrzebne. Do wyniku 3:00 powinno stanowić świadomy wybór, a poniżej warto już takie jednostki wplatać w cykl treningowy. Powyższa recepta może nie dotyczyć starszych biegaczy.
Odpowiadając na drugą część pytanie – kiedy bc2 jest bodźcem podtrzymującym? Wtedy, gdy zawodnik nie przeprowadza systematycznie testów wysiłkowych i raz przyjęte zakresy uważa za dożywotnie.
Zakładając rozwój sportowy po pewnym czasie bc2, czyli „bieg na progu” staje się bodźcem podtrzymującym.
Natomiast, jeśli zawodnik monitoruje swój stan wysiłkowy, to bc2 będzie zawsze bodźcem rozwijającym ponieważ będzie się zmieniał wraz z możliwościami wysiłkowymi.
Czy w ogóle w treningu pod maraton jest miejsce na wb3, a jeśli tak to jakie to mogą/powinny być jednostki: 3x3km, 3x4km czy raczej np. 5x2km czy 8x1km?
I tutaj użyję ulubionego swojego słowa, a raczej zwrotu: „a to zależy”.
W świetle poprzedniego pytania i odpowiedzi – tak.
Jednostki podane wyżej „komponuje się” w zależności od predyspozycji zawodnika. I długość odcinka, i ilość powtórzeń, i czas przerwy, to są trzy zmienne, które powinno się umiejętnie dobierać. Przydaje się wtedy odpowiednia wiedza i warsztat trenerski.
Jednej recepty nie ma i nawet przykładowej nie podam, gdyż zbyt wielu czytelników mogłoby mechanicznie ją kopiować nie dbając o swój stan zdrowia. Nie chcę być odpowiedzialny za anonimowe kontuzje.
Czy w treningu maratońskim, szczególnie zaś w BPS przydają się serie 400-metrówek np. w celu poprawienia ekonomii biegu czy też wyrobienia sobie takiej jakby rezerwy w płucach i nogach?
Tak i nie.
Ciągle poruszamy w tak szerokiej sferze wynikowej wśród hipotetycznych biegaczy, że nie można jednoznacznie odpowiedzieć.
Jeśli przyjmiemy, że znajduje się ktoś taki, kto odpowiada takim warunkom, że jest mu potrzebny trening interwałowy 400-metrówek, to powinien po niego sięgnąć. Gdy nie dysponuje stadionem lekkoatletycznym, to może być to inny, zbliżony dystans, np. 500 m lub 333 m (stare poniemieckie bieżnie).
Odpowiedzią na to pytanie jest w jaki sposób poznać zawodnika, który powinien biegać 400-metrówki. Warto popatrzeć na jego metrykę, na uzyskiwane wyniki. Ekonomiki biegu, czy przesunięcia tolerancji mleczanowej poprzez 400-metrówki nie warto stosować maratończykom z czasem maratonu ok. 4:00 i więcej, debiutantom, starszym biegaczom. Jest to dla nich bodziec całkowicie zbyteczny i nazbyt eksploatujący niż budujący. Jeśli ma to poprawić samopoczucie, to kilka 400-metrówek na pełnym odpoczynku jest wskazane, ale kilka to nie dwadzieścia. Kilka to: dwie, trzy, cztery.
Przy stosowaniu wb2 w formie metody powtórzeniowej np. 2-3x6km, 2x7km, 2x8km – jakie stosujemy przerwy odpoczynkowe?
A co chcemy osiągnąć?
Przerwa przerwie nie równa.
3 minuty uchodzą już za pełną przerwę, ale biochemicznie. ATP zdążyło się zresyntezować prawie w 100%, nie zawsze nadążył za tym układ krwionośny i oddechowy, który jeszcze „spłaca” dług wysiłkowy.
I teraz trzeba sobie postawić pytanie – co jest celem treningu?
Bo przerwa 2-minutowa może być wskazana, a może 5-minutowa też nie będzie zła. Czas przerwy ma przywrócić równowagę biochemiczną, czy pozwolić się zrelaksować przed następnym wysiłkiem?
Na dodatek warto sobie odpowiedzieć na pytanie czy przerwę ustalić arbitralnie na jakiś czas, czy może monitorować co 15 sekund dane zawodnika i na bieżąco dyktować długość przerw odnosząc się do parametrów fizjologicznych?
Czy biegać siłę biegową w BPS pod maraton? Jeśli tak to w jakiej formie: ile i jakie powtórzenia, na jakiej przerwie?
Znowu muszę odwołać się do zwrotu „a to zależy”.
Dla wielu obciążenia okresu przedstartowego są tak duże, że nie ma potrzeby jeszcze obciążać ich dodatkowymi bodźcami, które w tym przypadku niosą w sobie zagrożenie kontuzjami. Dla wielu ambitnych biegaczy, ambitnych, czyli sięgających po wyniki z czołówki tabeli wynikowej dla ich kategorii wiekowej takie środki treningowe mogą okazać się konieczne.
I znowu: ile, jakie, na jakiej przerwie – zależy od zawodnika. Przy tym stopniu uogólnienia można tylko stwierdzić, że przerwa przy powtórzeniach siły biegowej powinna być względnie długa, czyli dająca komfort odpoczynku.
Od jakiego kilometrażu tygodniowego należy pomyśleć nad uzupełnianiem poziomu glikogenu poprzez różnego rodzaju preparaty dla sportowców?
Glikogenu?
Oczywiście węglowodanów (taki skrót myślowy). Bezpośrednio uzupełnić glikogenu chyba się nie da. Możemy spróbować magazynować go poprzez nasycanie węglowodanami i mieć nadzieję, że nie zostaną przerobione na tkankę tłuszczową.
Moim zdaniem przy współczesnym stanie wiedzy żywieniowej, rodzajach suplementacji lepiej się skupić na właściwej strategii żywieniowej podczas wysiłku niż fundować sobie „ładowanie węglowodanami”, rzecz jasna jeśli pozostajemy w sferze biegania amatorskiego.
Jeśli maratończyk myśli poważnie o swojej pasji, to powinien także wiedzieć jakie odżywki mu pomagają, a jakich i kiedy powinien unikać. Nasycanie glikogenem wzięło się jeszcze z czasów gdy zalecany był smażony kurczak przed maratonem. W dzisiejszej dobie rozwoju masowego biegania, gdy co 5 km czeka na biegacza stół z izotonikiem, gdy można ze sobą zabrać garść energetycznych żeli po co gromadzić glikogen, skoro wszystko co potrzebne będzie dostarczane na bieżąco?
Ale za to wyczynowiec powinien bacznie zwrócić uwagę na węglowodany i korzyści zgromadzenia glikogenu. Temat jest bardzo obszerny, by go w kilku słowach przedstawić. Może w przyszłości?
Jak postrzegasz wykonywanie długich wybiegań rzędu 25-35 kilometrów? W jakich okresach ta jednostka treningowa jest szczególnie zalecana, a w których powinno się jej unikać?
Jest to moim zdaniem jednostka budująca przede wszystkim pewność ukończenia maratonu. Usprawnia przemiany tlenowe i przygotowuje organizm do znoszenia długotrwałych obciążeń, takich jak m. in. maraton. Znacząco poprawia ekonomikę i stanowi doskonałą jednostkę do testowania sprzętu i odżywek.
Przy przygotowaniu amatorskim nie powinna być stosowana zbyt często. O ile doświadczony biegacz może nawet co tydzień biec 25 km, to 35 km biega się stosunkowo rzadko. Dwa, trzy razy w okresie przedstartowym. Debiutant w ogóle nie powinien sięgać po tak długie wybieganie, albo zrealizować je tylko jeden raz i to nawet w formie marszobiegu.
Jaką rolę w treningu pełnią rolę ćwiczenia uzupełniające? Wszelka gimnastyka, basen, rower (dla biegacza) czy bieganie (dla rowerzysty). Temat interesuje mnie szczególnie gdyż trenuję pod rajdy przygodowe, ale chciałbym również biegać ultra, czy z biegania 3 razy w tygodniu (kolejne 3 treningi to rower) jestem w stanie to zrobić na przyzwoitym poziomie? Czy potrzebna jest jednak ścisła specjalizacja?
Ćwiczenia uzupełniające, czy tzw. trening krzyżowy pełnią rolę dużą, naprawdę ważną i jednocześnie niedocenioną. Często powtarzam biegaczom – myślcie o sobie od pach, od piersi w dół, a nie od pasa i mam na myśli, metaforycznie rzecz ujmując, ich mięśnie. Słabe mięśnie brzucha, mało elastyczny grzbiet jest przyczyną wielu niedomagań pojawiających się w obrębie kręgosłupa. Stąd już prosta i szybka droga do upośledzenia aparatu ruchowego i zakończenia biegania. A nic tak mocno nie boli jak niemożność biegania.
Czym dla Ciebie jest Ultra? (mowa o bieganiu na naprawdę długim dystansie, czy generalnie pokonywaniu możliwie najdłuższych dystansów o własnych siłach).
Czym jest Ultra?
Jeśli dużą literą, to trzeba przedstawić to z jakąś filozofią. Coś trącącego sensem życia. Coś z pogranicza istnienia samoświadomego bytu, a elementarnego boskiego pierwiastka. Może niepotrzebnie trzeba tak się w to zagłębiać. Choć są tacy, którzy tak właśnie na to patrzą. Sam nie wiem… Jeśli małą literą, to jest to po prostu dystans większy niż maraton. I już.
Z tego, co wiem, nigdy nie startowałeś w zawodach typu ultra, skąd więc pomysł, żeby zająć się tym tematem i napisać o tym książkę? Nie boisz się, że ktoś zarzuci Ci brak praktycznych doświadczeń, które dyskwalifikują Cię jako trenera pod ultra?
No i niespodzianka! Startowałem. Największy mój sukces, to chyba 15-ste miejsce w Sudeckiej Setce (już nie pamiętam). Ale faktycznie długo w tym towarzystwie nie zagrzałem miejsca. Było to dla mnie trudne ze względu na parametry fizyczne, gdyż byłem i jestem zbyt ciężki i zbyt masywny jak na biegacza ultra.
Trudno, nie można mieć wszystkiego. Jak pisał Wiliam Wharton :Są ślady ptasich lotów w niebie / I nic więcej / Coś było, coś odeszło / Pozostało coś (motto z Ptaśka). Może skupiając się na trenowaniu ultrabiegaczy rekompensuję tęsknotę za odległościami, za czasem pozostawania w biegu, do którego mnie ciągnie? Tym dziwnym odczuciu bycia wolnym, niezależnym, nieskrępowanym?
A co do niekompetencji, czy braku osobistych doświadczeń, to taki zarzut stawiają nieszczęśni ignoranci. Idąc ich tokiem myślenia lekarz dokonujący amputacji np. nogi pewnie też nie powinien mieć kończyny, bo inaczej co on może wiedzieć o ucinaniu?
Pisałem o tym w „Mistrzostwie” myśląc o malkontenctwie, narzekaniu i paru innych pejoratywnych przymiotach nie wystawiając dobrej opinii bezmyślnym krytykantom: „Wydawanie zuchwałych wyroków w nadziei, że śmiałość zaświadczy o wiedzy, na której zdobycie nie starczyło hartu powoduje pogardę”. Może to są nawet zbyt mocne słowa, ale nikogo nie będę przepraszał.
Poza tym, w tym kraju pokutuje jakieś przekonanie, jakieś powszechne domniemanie, że najlepsi sportowcy są/będą najlepszymi trenerami a często zapomina się, że najlepszy zawodnik z reguły nie ma czasu by uzupełnić swoją wiedzę. To jedno, a drugie to, że jego ruchy są na takim poziomie automatyzmu, na takim poziomie mistrzostwa, że większość z nich nie jest w stanie nie tylko dokładnie wytłumaczyć właściwej pozycji, przebiegu ruchu, to nawet podać odpowiedniej metodyki. Są tylko odtwórcami własnej drogi do mistrzostwa. Albo ktoś się wpasuje w ich propozycję, albo nie.
Dzięki temu domniemaniu wielu wartościowych, młodych trenerów zamiast jeździć na igrzyska trenuje młodzików w osiedlowych klubach i z roku na rok kapcanieje.
Jeśli na trasie jesteś dłużej niż kilka godzin coraz bardziej zaczyna liczyć się to, co masz w głowie niż to, ile masz jeszcze sił w nogach. Jestem przekonany, że trening mentalny powinien odgrywać równie ważną rolę, co zaliczanie kolejnych kilometrów na treningach, ale jak to wytrenować głowę? Masz jakiś pomysł?
Tak. Wiedzieć, że się ukończy. Naprawdę. Z tym, że trzeba to wiedzieć nie w trakcie zawodów, ale dużo, dużo wcześniej.
W momencie rozpoczęcia treningów do 100 km trzeba wiedzieć, że się ten dystans ukończy. Są odpowiednie techniki pozwalające trenować psychikę, a raczej wyrabianie w sobie przekonania i pewności co do powziętego zamiaru. Biegacz ze swoim automatyzmem ruchu ma łatwiej niż np. narciarz, kolarz, hokeista. Z reguły nie musi brać pod uwagę sprzętu. To bardzo ułatwia taki mentalny trening.
Zacytuję kawałek „Mistrzostwa”, codzienną mantrę biegacza ultradystansowego:
Nie bacząc na trudy i wyrzeczenia nie zrezygnuję z wytyczonego celu.
Zrobię wszystko co w mojej mocy, aby go osiągnąć.
Będę wytrwały i niezłomny,
ale poddam się i wycofam kiedy to będzie konieczne.
Zanim ostatecznie zrezygnuję, podejmę jeszcze jedną próbę,
choćby się wydawało, że nie ma żadnych szans powodzenia.
DS
Zatrzymajmy się jeszcze przy temacie psychiki. Jak ważną rolę w ultra odgrywa wiara we własne możliwości? Czy jeśli będę święcie przekonany, że uda mi się przebiec 100 kilometrów to dokonam tego?
Nie i tak.
Nie, bo pewnie nie przebiegniesz bez odpowiedniego przygotowania, ale ukończysz (jest różnica między ukończyć, a przebiec!).
Tak, bo wiara czyni cuda zwłaszcza poparta treningową pracą.
Często słyszy się o zapierających dech w piersi biegach na dystansach nie z tej ziemii, bo czym jest 100 czy nawet 200 w porównaniu do 1000 kilometrów?! Czy jest gdzieś granica naszych możliwości, czy istnieje w ogóle coś takiego? Mam kolegę, który pokonał Główny Szlak Beskidzki (520km) w 163 godziny, to szaleństwo, ale przecież można to zrobić szybciej, a jeśli nawet nie szybciej to dalej!
Uważam, że nie ma.
To znaczy jest granica, którą można wyliczyć opierając się na przesłankach odporności i możliwości organizmu. Jeśli przyjmiemy czas biegu na 100 metrów i przeniesiemy go na dystans 100 km, to można założyć, że będzie to nieprzekraczalna granica. Granica motoryki człowieka.
Jeśli przystawimy do wysiłku miarę codziennej fizjologii, codziennych, typowych przemian wysiłkowych, to takiej granicy nie ma.
Biegi transkontynentalne, Lizbona-Moskwa, Kapsztadt-Kair, trawersy kontynentów tylko to potwierdzają.
Zaczynam od zera i mogę pozwolić sobie na trening 4 do 5 razy w tygodniu, kiedy będę w stanie przebiec swoje pierwsze ultra (100km)?
Już jutro z poważnym narażeniem swojego zdrowia.
A tak poważnie, to za rok jeśli jesteś uzdolniony, ale, moi zdaniem, dopiero dwuletni okres przygotowań powinien gwarantować bezpieczeństwo i dobre samopoczucie „dzień po”. Bo to „dzień po” ukazuje siłę naszego przygotowania.
W przeciwnym wypadku, czyli bez predyspozycji, proponowałbym „rzucić się” na 100 km rok, a jeszcze lepiej dwa lata, po ukończeniu maratonu.
Jak powinien wyglądać trening zorientowany na pokonywanie bardzo długich odległości, czy to biegiem czy rowerem? Na co kłaść szczególny nacisk?
Na objętość. Niestety. Niestety, bo objętość nierozerwalnie wiąże się z czasem, a ten nie zawsze jest dostępny w takiej ilości jakiej pragniemy.
To objętość stanowi podstawę, tlenowy fundament, na którym buduje się wytrzymałość.
Jeśli zabrzmiało to dość groźnie, to na pocieszenie dodam, że dystans startowy i objętość treningowa nie są wielkościami rosnącymi we współzależności wprost proporcjonalnie aż do nieskończoności.
Przychodzi taki moment rozwoju treningowego i nasycenia objętością, że już się jej nie przekracza. Wystarcza jej i na bieg 100 km, i na 1000 mil.
Czy ultra jest dla każdego? Jakie kryteria psycho-fizyczne spełnić musi ewentualny kandydat na ultrasa?
Jeśli myślimy o incydentalnej przygodzie ze 100 km, to tak, ale jeśli mówimy o trwałym bieganiu ultra, to już nie. Typy o atletycznej budowie raczej skazani są na porażkę. Ultra predysponuje asteników. Zawziętych asteników.
Czym różni się trening do maratonu od takiego na 100 kilometrów?
Objętością i przede wszystkim intensywnością.
To co jest owb2 dla maratończyka może się okazać nieosiągalne dla ultrabiegacza. Jednak powinien on sobie zdawać sprawę, że jest to prędkość, do której powinien zdążać.
Biorę udział w maratonach pieszych na orientację, dystans oscyluje w granicach 100 kilometrów. Zwykle na 30-40 kilometrze przychodzi taki moment, w którym mięśnie stają się bardzo zbite i odmawiają współpracy, z trudem zmuszam się do dalszego biegu, ale przyjemności w tym nie ma żadnej. Co jest tego przyczyną i jak to wyeliminować? Brakuje mi siły? Więcej długich wybiegań?
Przyczyna nigdy nie jest jednoznaczna. Nawet otwarte złamania powstają wskutek oddziaływaniu kilku czynników. Z reguły to suma drobnych zdarzeń prowadzi do tragedii. Jeśli moment kryzysu przychodzi tak wcześnie, to oznacza, tylko tyle, że nie jest się przygotowanym do tak długiego dystansu.
„Klasyczny” kryzys przy 100 km ma miejsce gdzieś około 70 kilometra. Na szczęście nie każdy go doświadcza i jest on czymś innym niż przysłowiowa „ściana” w maratonie.
Na biegajznami.pl można przeczytać, że gros swojego czasu poświęcasz na Projekt IM 2010. Wyjaśnij niewtajemniczonym co to jest, na czym polega?
Projekt IM 2010 jest projektem, którego głównym zadaniem jest doprowadzenie pasjonatów tego rodzaju wysiłku, niezależnie od stanu wytrenowania i posiadanego sprzętu, do ukończenia triatlonu na długim dystansie (3,8 km pływania; 180 km jazdy na rowerze, 42,2 km biegu).
Wszelki udział w Projekcie IM 2010 jest dobrowolny i spontaniczny.
Projekt ten zatacza kilka kręgów i implikuje wiele zdarzeń. Główne już zostało podane. Innym kręgiem zdarzeniem, które miało zostać spełnione, a już się zrealizowało jest powołanie triathlonu długiego dystansu w Polsce na europejskim poziomie organizacyjnym. Robert Stępniak, ironmam, uczestnik mistrzostw świata na Hawajach, stworzył taką imprezę w Borównie k/Bydgoszczy na początku września.
Jeszcze innym jest przygotowanie i udział quasi narodowej reprezentacji na zawodach triatlonowych na długim dystansie, a więc nieoficjalnych i wyjazdowych Mistrzostw Polski.
Niestety, dzisiaj można stwierdzić, że PZTri nie jest zainteresowany działaniami organizacyjnymi przekraczającymi olimpijskie eliminacje, a poziom organizacyjny podejmowanych prób w naszym kraju jest niewystarczający do tego typu przedsięwzięcia.
Nakłada się na to także zainteresowanie mediów oraz kibiców, co przy średnio 12-godzinnej walce jest znaczącym czynnikiem.
Podstawą Projektu IM 2010 jest gromadny udział, zabawa, integracja – a z tzw. „drugiego dna” stworzenie grupy narodowej, której udział w europejskiej, a może nawet światowej imprezie tego typu pozwoli zaistnieć w znaczący sposób Polakom, a przy okazji pozwoli uczestnikom zrealizować własne cele.
Grupa ta jest w trakcie rejestracji stowarzyszenia, które będzie pozyskiwało sponsorów i będzie starało się „ulżyć” finansowo lub sprzętowo przyłączającym się do niej ludziom. Jednocześnie będzie „grupą nacisku” na PZTri, który zdaje się nie dostrzegać światowych tendencji.
Po roku 2010 stowarzyszenie będzie dalej prowadzić działalność popularyzatorską i zapewne ogłosi nowy projekt do gromadnego startu. Na 2010 roku to się nie skończy.
Chciałbym kiedyś wystartować w IronManie, ale na razie koncentruję się na rajdach przygodowych, jestem natomiast pod ogromnym wrażeniem projektu IM 2010. Mógłbyś opowiedzieć nieco więcej na ten temat? Skąd w ogóle pomysł na tego typu przedsięwzięcie?
Promieniowanie z kosmosu? [śmiech].
Przychodzi taki moment w życiu człowieka…
Albo inaczej… przychodzi taki moment, że bieganie już nie wystarcza. Ironman jest alternatywą, a zarazem przygodą, wyzwaniem, rzuconą rękawicą, wyprawą Argonautów, etc., czyli wyprawą w nieznane obszary własnej wytrzymałości. Wyprawą, która na dodatek daje ogromną szansę odniesienia wielkiego i spektakularnego sukcesu, gdyż samo ukończenie 226 km dystansu budzi respekt.
Sam pomysł jest realizacją młodzieńczych pragnień, a że radość współdzielona jest odczuwana intensywniej zamiast indywidualnie, cicho i po kryjomu zmagać się z dystansem chciałem tym uszczęśliwić wybraną grupkę zapaleńców.
Projekt IM 2010 i przeszło 70-cio osobowa reprezentacja startująca w 2009 roku w Wiedniu na „połówce” oraz w Borównie na „połówce” i „długim” jest tego jaskrawym przykładem.
Czy po zakończeniu projektu IM 2010 planujesz kolejne inicjatywy tego typu? Nadal będziesz namawiał ludzi na zostanie człowiekiem z żelaza czy masz inne pomysły?
I znowu: i tak i nie.
Wątek triathlonowy na pewno będzie kontynuowany i będą kolejne edycje akcji, pod zmieniającymi się szyldami, jak choćby IM 2012 (to dla tych, którzy nie zdążą na IM 2010, a też będą chcieli zaistnieć na tym polu).
Pewnie zrodzi się kolejna akcja z pogranicza przygody i sportu.
Pewne pomysły dopiero się rodzą i kształtują. Inne są w pełni gotowe do wcielenia.
Otoczmy plany przyszłościowe mgiełką tajemnicy.
Niepewność w tym przypadku jest nadzwyczaj mobilizująca.