Kiedy parę miesięcy temu usłyszałem, że ścieżki po których codziennie pokonuję kilkanaście kilometrów staną się trasą zawodów biegowych, wpadłem w zadowolenie. Ucieszyłem się, że wirus biegania dotarł i do mojej zacnej mieściny, a ja w końcu nie będę musiał drałować gdzieś daleko w Polskę, aby wystartować w zawodach.
W mojej okolicy tj. Józefów i Otwock działają dwa kluby lekkoatletyczne, nad którymi pieczę sprawuje Pani trener Bożena Dziubińska, niegdyś wybitna reprezentantka kraju w maratonie a obecnie jedna z bardziej szanowanych specjalistów biegów średnich i długich w Polsce. W zasadzie każda impreza lekkoatletyczna w powiecie przechodzi przez jej ręce, dlatego od razu wykonałem telefon, w celu zweryfikowania, czy impreza faktycznie się odbędzie, co to za inicjatywa, i kto jest jej głównym organizatorem.
Pani trener wpadła w zdumienie, bo okazało się, że wie tyle co i ja. Cała rozmowa odbyła się na zasadzie „pytaj się mnie, a ja Ciebie”. Zdumiony i rozczarowany postanowiłem zapytać wszechwiedzącego wujka Google, co on odpowie na moje zapytanie. Po kilku chwilach znalazłem oficjalną stronę biegu. Informacja o zawodach trailowych nad Świdrem okazała się być prawdziwa. Zdziwiłem się, że z organizacją nie mają nic wspólnego okoliczne kluby sportowe i działacze podpisujący się pod sztandarem Królowej Sportu. Mimo wszystko stwierdziłem, że to bardzo dobrze, że ktoś z zewnątrz bierze na swe barki popularyzację biegania w okolicy.
Start!
Po kilku tygodniach oczekiwań w końcu nadszedł dzień startu. Mimo dość późnego pojawienia się w biurze zawodów, o dziwo nie czekałem długo na wydanie pakietu startowego i innych niezbędnych klamotów. Wszystko sprawnie i bez zarzutu. Nic nie zapowiadało organizacyjnej klapy…
Z góry chciałbym powiedzieć, że nie jestem osobą zawistną, nie cierpię obłudy i zawsze staram się rzetelnie przedstawić problem, bez popadania w skrajności i zamydlania oczu. Swoją opinię skonfrontowałem z wieloma uczestnikami biegu, począwszy od dystansów na 5 i 10km, a skończywszy na półmaratonie i maratonie. O ile zdania w przypadku dłuższych dystansów były podzielone, to w przypadku 5 i 10km wszyscy jak jeden mąż przyznali mi rację – organizacja byłą fatalna.
Zacznijmy od początku, czyli od samej rozgrzewki. W moim startowym rytuale, jeśli biorę udział w biegu nie większym niż pięć kilometrów, zawsze pokonuje na rozgrzewce całą trasę, albo przynajmniej dobiegam do miejsca nawrotu. Upodabniam się do Roberta Kubicy, który przed każdym wyścigiem zna każdy zakręt i newralgiczne punkty trasy na pamięć. Niestety, gdyby nie wspólna rozgrzewka z moim klubowym kolegą/rywalem to poznanie samej trasy byłoby szalenie trudne. O ile pierwszy kilometr na trasie nie był problemem, to po zaraz po nim zaczynała się przygoda z pt. „zgaduj zgadula”. Nie było oznaczenia czy należy biec prosto, czy skręcić w prawo. Co prawda z jednej strony anemicznie powiewała na gałęzi wstążka, ale jak się okazało prowadziła ona donikąd. Poza tym powiewające w powietrzu, poszarpane biało czerwone 'coś’ o długości ok. 30 centymetrów wcale nie było tak jednoznaczne w interpretacji. Zastanawiałem się czy tak właśnie organizatorzy postanowili oznaczyć trasę, czy może to resztki krawatu zwolenników Andrzeja Leppera a może przed paroma dniami nad cudną rzeką Świder, z zimną krwią zamordowano poszukiwanego gangstera i policja prowadząc dochodzenie oznaczyła teren charakterystyczną biało-czerwoną linią?
Nie wiem…
Postanowiliśmy się rozdzielić… Ja pobiegłem w swoją, mój przyjaciel w swoją i tak wspólnymi siłami odnaleźliśmy trasę biegu na 5km, ale tylko do mniej więcej dwóch kilometrów. Dalej już nie biegliśmy, bo czas startu zbliżał się nieuchronnie… pośpiech i tak był niepotrzebny, bo zamiast o 10.00 bieg ruszył o 10.15, ale o tym za chwilkę.
Tajemne opisy
Na stronie internetowej biegu można było znaleźć opis każdej z tras. Przeczytałem uważnie, ze zrozumieniem opis trasy do biegu na 5km… W praktyce na nic to się zdało, bo weź tu człowieku bądź pewny, czy mijasz właściwą polanę, czy skręcasz za prawidłową sosną, czy może nieopodal ścieżki w którą należy skręcić leży spalony Fiat 125p i resztki gruzu z okolicznych działek? O ile zdążyłem się zorientować to brałem udział w biegu trailowym, a nie w biegu trailowym na orientacje. W związku z powyższym nie powinienem mieć żadnych wątpliwości do do tego czy biegnę dobrze, czy może zmierzam do bezlitosnej głuszy tamtejszego lasu.
Wraz ze znajomymi mieliśmy jeszcze nadzieję, na czas biegu w najważniejszych miejsach na trasie, będą rozmieszczeni wolontariusze albo obsługa biegu… Niestety nic z tego.
Start biegu na 5, 10km jak i do dłuższych dystansów był wspólny. Godzina 9.55, ostatnie przebieżki zrobione, zwarty i gotowy uspokajam oddech, czekam z niecierpliwością na wystrzał startera. Godzina 10.00 nic się nie dzieje. Godzina 10.05 wszyscy zawodnicy patrzą się na siebie szukając odpowiedzi, kiedy w końcu start. O godzinie 10.10 emocje i adrenalina opadły, bardziej rozmową aniżeli startem byłem pochłonięty polemiką z przyjacielem, którego nie widziałem przez długi czas. Poruszyliśmy tematy egzystencjalne z akcentem na kobiety, politykę i kuchnię indyjską. Nie zaczęliśmy nawet wojny na przechwałki, kto co zrobił na treningu, w jakim czasie i jak długo, co jest charakterystyczne kiedy spotykasz swojego biegowego znajomego na zawodach… Kiedy chciałem zadać kolejne pytanie, zorientowałem się, że zawodnicy ustawieni bliżej punktu pomiarowego, ruszyli! Chwila zastanowienia, popatrzyłem na znajomego oczami idioty i ruszyłem owczym pędem za resztą. Jak się dowiedziałem na mecie, nie tylko nie ja byłem zaskoczony obrotem sytuacji. Nielicznym było dane usłyszeć uroczyste odliczanie do startu. Nieliczni ustawieni byli blisko namiotu sędziowskiego…
Wraz z moimi przyjaciółmi z klubu ruszyliśmy mocno do przodu, po to aby wypracować sobie dobrą pozycję przed wąskim wybiegiem na trasę. Bez większych problemów objęliśmy prowadzenie i tak było aż do połowy dystansu.
Dzieląc pięć kilometrów na pół, otrzymujemy dwa kilometry i pięćset metrów – inaczej nie chce wyjść. Po niecałych dwóch kilometrach biegu objąłem prowadzenie, zgodnie z naszą super tajną taktyką, ustalaną wraz z moją drużyną (postanowiliśmy sprytnie poprowadzić bieg, zuchwałość godna największych Józefowskich lisów). Na zegarku ponad 12 minut a ja wciąż szukam nawrotu, mój zegarek z bardzo dokładnym GPS pokazuje równe 3km, z tyłu dobiegają głosy zniecierpliwionych leśnych wariatów, którzy biegną za mną, dwa słowa ILE JESZCZE, irytują mnie straszliwie, bo sam chciałbym znać odpowiedź na to pytanie.
Człowiek stara się, wypracował sobie dużą przewagę nad resztą startujących i logicznym jest, że chciałby być bliżej, niż dalej. W głowie kłębią się myśli, że pomyliliśmy trasę, cały wysiłek na darmo, starania po nic – klapa! Wyrzuty sumienia i chęć walki mimo wszystko każą mi zawrócić, co czynię po kilku następnych krokach. Jak się okazało, nie jesteśmy sami – spotykamy po drodze dwóch biegaczy, wyraźnie zagubionych tak samo jak my. W końcu wszyscy nie wytrzymują, rzucamy mięsem, operujemy piękną polszczyzną, by finalnie zadecydować, że zawracamy i ścigamy się dalej – w razie co 2500m na pewno zrobiliśmy. Solidarnie zrobiliśmy w tył zwrot – jak się okazało w dalszej perspektywie było to dobre posunięcie, bo miejscem nawrotu było zwalone drzewo oplecione wcześniej wspomnianą wstążką…
Decyzja słuszna, ale co z moją przewagą, którą tak starannie wypracowałem? Na nic zdało się moje prowadzenie, kiedy na półmetku musiałem się zrównać z goniącą mnie dwójką – nie ważne, trzeba biec dalej… Po drodze mijam około dziesięciu biegaczy, każdy zamiast pozdrowienia wita mnie zapytaniem na zmianę:
- gdzie jest nawrotka?
- panie, czy my dobrze biegniemy?
Jak widać, nie tylko my mieliśmy problemy… Od tamtego momentu zdałem sobie sprawę, że nie tylko ja osiągnąłem ponadprzeciętny poziom irytacji w trakcie biegu. Dalej obyło się bez większych niespodzianek, bez zmęczenia dotarłem na metę, choć tym razem zamiast szalejących endorfin we krwi, co jest charakterystyczną reakcją mojego organizmu na szczęśliwe dotarcie do mety, buzowały się we mnie drapieżne pokłady złości i frustracji. I ponownie nie byłem osamotniony w swych emocjach. Tego dnia większość startujących miało wysoki poziom empatii i bez szemrania wczuwali się w mój nastrój…
Po kilkunastu minutach tych dantejskich scen okazało się, że ponad połowa zawodników pomyliła trasę, Ci którzy startowali na 10km zrobili nie rzadko 12km, błądząc po lesie i zastanawiając się w którym momencie zboczyli z trasy. Startującym na 5km wychodziły dziwne liczby – jedni chwalili się, że pokonali 8km, jedni wilczym pędem biegli ze startującymi na 10km, w imię zasady, że jak już się gubić w lesie to wspólnie – razem raźniej.
Nie chce mi się już
O innych aspektach biegu które szwankowały nie chcę wspominać. Myślę, że ten obraz biegu w zupełności wystarczy. Trasa prześliczna, tereny Józefowa i okolic wymarzone do biegania. Niestety nie dopisali Ci, na których spoczywała największa odpowiedzialność, mowa oczywiście o organizatorach. Bardzo przykro jest mi w ten sposób wypowiadać się o biegu rozgrywanym w moim rodzinnym mieście, jednak prawda znajduje się bardzo wysoko w mojej hierarchii wartości. Zakładając ten portal, przysięgliśmy sobie, że bez względu na wszystko zawsze będziemy starali się być rzetelni.
Nawet w przypadku, kiedy treningbiegacza.pl obejmuje patronat medialny nad imprezą, jesteśmy zobowiązani pisać tylko o tym, co faktycznie miało miejsce.
Przykro nam drodzy organizatorzy. Świder Fail Marathon uważam za zakończony.