Gdy przez dwa lata z rzędu Dobczycki Klub Biegacza zapraszał mnie na jedną ze swoich imprez, to niestety nie mogłem do nich przyjechać. W tym roku nie zaprosili, a mi akurat było bardzo po drodze, więc przypomniałem o sobie, a oni nie byli pamiętliwi i ponowili zaproszenie. Nie pozostało nic innego, jak namówić jeszcze kolegę, syna i w niedzielę rano zameldować się na starcie.
Start odbył się o 9 rano, ale na miejscu czyli w Regionalnym Centrum Oświatowo-Sportowym wrzało już od 7 rano, gdy swoje podwoje otworzyło Biuro Zawodów. Wszystko działało sprawnie, szybko, a jakiekolwiek kwestie były rozwiązywane z uśmiechem i życzliwością. Było to szczególnie ważne ze względu na harmider i tłok jaki powstał w budynku. A wszystko przez pogodę, która postanowiła przetestować znane powiedzenie, że nie ma złej pogody na biegania, a jedynie są słabe charaktery. W Dobczycach słabych charakterów nie było, również wśród dzieci, choć rozgrzewka odbyła się wewnątrz. Nieliczni zdecydowali się na rozgrzewkę pod chmurką.
Teraz powinienem napisać o walce najlepszych, wymienić nazwiska zwycięzców i zachwycać się wynikami na niełatwej trasie w trudnych warunkach. Ale nic z tego. Gdy brat prezesa Dobczyckiego Klubu Biegacza Piotra Korbasia, Marcin, zapraszał mnie na bieg, podkreślał, że trasa choć krótka i wokół miasteczka, to jest bardzo urokliwa. I wiecie co? Miał rację! Cały urok trasy w dobiegu, podbiegu i biegu po koronie tamtejszej zapory, którą budowano przez 15 lat i oddano do użytku w 1987 roku. Już z daleka widać ją, gdy biegnie się w jej kierunku, potem kawałek wzdłuż, podbieg na nią i wreszcie bieg po koronie w obie strony. O ile zapora z daleka robi ogromne wrażenie, to widoki z jej korony są nie do opisania. I wtedy naprawdę można zapomnieć, że biegnie się, że jeszcze do mety prawie pięć kilometrów, że dopiero co wypluło się puca na podbiegu, by wbiec 31 metrów do góry, a zaraz kolejny podbieg. I wszystko w scenerii pory deszczowej. Jak te 10,5 km2 wody musi wyglądać w pełnym słońcu, którego blask odbija się leniwie w wodzie? Rozmarzyłem się, ale uwielbiam takie widoki i dlatego też tak rzadko biorę udział w klepaniu asfaltu i biegach ulicznych, wybierając zazwyczaj góry. W Dobczycach jednak, choć przez chwilę przenosimy się w bajkową scenerię i warto tu przyjechać dla choćby tych kilkuset metrów, no może kilometra biegu i zapierającego dech w piersiach widoku. I podbiegu. Bieg przez fragment miejski też był przyjemny, gdyż ludzie mimo deszczu i niedzielnego poranka wyszli z domów i ochoczo dopingowali biegaczy. Duża liczba kibiców była również na starcie i mecie.
Doping, medale, zdjęcia, czyli strefa mety. Nie musi być duża, żeby wszyscy się zmieścili, żeby wszyscy byli dla siebie mili i uprzejmi, nawet jeśli wciąż pada. W budynku najszybsza kolejka do pryszniców oraz równie szybka obsługa na stołówce, gdzie w ekspresowym tempie serwowano bardzo smaczny posiłek regeneracyjny. Dziesięć kilometrów w Dobczycach to dokonały wybór dla tych, którzy nie lubią nudnych płaskich dyszek, dla tych, którzy lubią kameralne biegi w małych miejscowościach, gdzie atmosfera jest zawsze doskonała, a ludzie przesympatyczni.
Mam jednak dwie uwagi. Po pierwsze, jako samotny rodzic biegającego dziecka, nie miałem szans zobaczyć biegu swojego syna, gdyż biegi milusińskich odbywały się w trakcie biegu głównego. Miałem szczęście, ponieważ żona kolegi czuwała nad moim synem przed startem i na mecie, ale większość rodziców, jeśli nie wszyscy, raczej nie zdecydowałaby się, by pozostawić swoją pociechę samą, pobiec i zaufać pięcio-, sześcio-, siedmio-, czy nawet ośmiolatkowi, że zadba o siebie od a do z, wystartuje, przebierze się, itd. (abstrahując od przepisów polskiego prawa). Umknęły mi również dekoracje zarówno dzieci, jak i dorosłych , a także oficjalne zakończenie imprezy. A szkoda, bo zawsze staram się zostać do końca imprezy. Tu chyba zawiodła informacja i program imprezy. Tyle do poprawki, reszta super i nawet pogoda nie przeszkodziła w tym, że bardzo miło będę wspominał ten krótki pobyt w Dobczycach, a medal dumnie zawiśnie wśród innych.
Epilog
Ogromne gratulacje dla Marcina Bałagi z Krakowa za poprawienie swojej życiówki na dychę, zaledwie tydzień po poprawieniu życiówki na piątkę i szwajcarską precyzję, gdyż tempo na kilometr wyszło identyczne w obu biegach, a trasa w Dobczycach nie dość, że dwa razy dłuższa, to na dodatek trudniejsza. Oraz wyrazy podziwu, podziękowania i pozdrowienia dla Kai Milanowskiej za ukończenie Głównego Szlaku Beskidzkiego oraz dopingowanie Marcina na ostatnich kilometrach jego pogoni za życiówką. To najlepszy dowód, że bieganie jest piękne, że wszyscy biegacze to jedna wielka rodzina bez względu na to, czy kilka dni temu przebiegłaś ponad pięćset kilometrów, czy biegasz po pięć minut z groszami na kilometr.