Spis treści
Zdjęcie: Krister Göransson/Peak Performance – źrodło: pri.org
Ta historia wydarzyła się naprawdę, choć wydaje się opowieścią stworzoną na potrzeby hollywoodzkiego wyciskacza łez z happy endem. Wydarzenia z ekwadorskiej dżungli to kolejny przykład na nieprzewidywalność życia. Nigdy nie wiemy czy właśnie za rogiem nie czai się ważne „5 minut”, które zupełnie zmieni nasz świat. Tak było w przypadku szwedzkiego sportowca Mikaela Lindnorda.
Szwed, kapitan ekipy Peak Performance, przygotowując się do Mistrzostw Swiata w Rajdach Przygodowych z pozostałymi członkami zespołu Karen, Simonem i Staffanem, spodziewał się na pewno olbrzymiego wysiłku i niesamowitych przygód. Ale na pewno nie przypuszczał, że na trasie spotka kogoś, kto zupełnie zmieni jego życie.
Dla wyjaśnienia – kilkudniowe rajdy przygodowe to wyzwania dla miłośników dystansów ultra. Zawodnicy muszą zmierzyć się z odcinkami, które trzeba pokonać biegiem, przepłynąć kajakiem, przejechać na rowerze czy wspinając się na skały. Do tego dochodzi trudna nawigacja w ciężkim do przejścia terenie. Mistrzostwa Świata w tej dyscyplinie, organizowane są najczęściwej w egzotycznych, a często i trudno dostepnych miejscach. Tym razem zawody były zlokalizowane w Ekwadorze, a na śmiałków czekała trasa długości 710 km, na pokonanie której mieli maksymalnie 8 dni.
Niełatwy czas – walka o przetrwanie
Wystarczyło spojrzeć na mapę by już wiedzieć, że to rajd na przetrwanie. Zróżnicowany klimatycznie, z dużą różnicą wysokości i niekończącym się błotem. Katorżniczo trudna trasa zaczynała się na wysokości 4000 m n.p.m., ale dość szybko uczestnicy musieli wspiąć się na 4500. Niespełna sto kilometrów dalej spadali na niziny, a mając 300 kilometrów w nogach czekała ich jeszcze potężna wspinaczka na 3000 m. Potem w dół i znowu w górę. Kolejne sto kilometrów przenosiło ich z powrotem do poziomu morza. Ostatnie dwieście kilometrów – już w zasadzie płasko. Po 710 kilometrach, często minimalnej wręcz dawce czasu na regenerację i blisko tygodniu na nogach, mieli wpaśc na metę i cieszyć się z pokonania kolejnego wyzwania – taki był plan. Życie jednak chciało inaczej i napisało swój włansy scenariusz.
Wybiegli w czwórkę, dotarli w piątkę
Szwedzki team zauważył przed startem finałowego etapu, że wokół ekip kręci się bezdomny pies. Gdy wyruszyli na trasę nie mogli zrozumieć dlaczego zaczął biec za nimi, a nie za jakimś innym zespołem.
„Startowaliśmy z innymi zespołami i nie mogłem pojąć, dlaczego Artur towarzyszył zawodnikom, a potem został z naszym zespołem. Podczas jednego z postojów zauważyliśmy, że zwierzak jest zupełnie wyczerpany. Otworzyliśmy dwie puszki z jedzeniem i daliśmy mu jeść. Przecież sam nie byłby w stanie znaleźć pożywienia w dżungli” – wspomina Mikael
Wtedy jednak nic jeszcze nie zapowiadało szczęśliwego dla psa finału. Zawodnicy nie wiedzieli, że staną na głowie, by pomóc zwierzakowi. Mieli iść, biec, płynąć przez amazońską dżunglę, zmagać się z błotem, duchotą i walczyć o czas.
Ku zdumieniu ekipy ich nowy przyjaciel przeszedł z nimi około 20 kilometrów na trekkingu, w trakcie których zespół pomagał mu przejść przez kolejne błota, bagna, sadzawki. Po dotarciu do strefy zmian, przed 60 kilometrowym etapem pokonywanym kajakiem, organizator mocno zaznaczył, że wyprawa z psem na pokładzie nie jest najlepszym pomysłem i może skończyć się wywrotką. Zespół rozpoczął ten etap bez swego czworonożnego przyjaciela. Artur zrozumiał, że musi zostać poza kajakiem. Nagle zrobił coś nieoczekiwanego…
„Zaraz po zwodowaniu kajaków Arthur wskoczył do wody i zaczął gonić nasz team. Nie mieliśmy serca by go zostawić, wwzięliśmy go do kajaku. Ten nowy, nieoczekiwany członek ekipy, mocno spowolniał nas na trasie, To była ciężka misja, by przepłynąć ten trudny odcinek z dodatkowym pasażerem. Musieliśmy znaleźć specjalną technikę wiosłowania aby nie zrzucić pieska. Kilka razy spadł, ale zaraz go wciągnęliśmy i otuliliśmy naszymi kurtkami. Było warto – mówi Mikael Lindnord, kapitan drużyny. – Może on też poczuł zew przygody? Spróbował swojej szansy i ją wykorzystał.
Gdy zawodnicy brodzili w błocie, pies brnął z nimi, co rusz wspomagany przez zawodników. Stał się częścią szwedzkiej drużyny. Górska wędrówka również nie była mu straszna. Odtąd pies towarzyszył im już do końca wyprawy, aż przekroczenia linii mety.
Szczęśliwe zakończenie i początek nowego życia
Jeszcze podczas trwania wyścigu chłopaki z zespołu podjęli decyzję, że zabiorą psa ze sobą do Szwecji. Po dotarciu na metę, wzięli go do hotelu, a potem znaleźli weterynarza, który gruntowanie przebadał psiaka. Dostał imię Arhtur – na cześć legendarnego angielskiego króla (tak, tak – tego od rycerzy okrągłego stołu).
Pies nie był w najlepszej formie, a leczenie starej rany zajęło sporo czasu. Jeszcze więcej trwało załatwianie formalności i papierów, by mógl z teamem Peak Performance wrócić do Szwecji. Skompletowanie całości wymaganych dokumentów zajęło tak dużo czasu, że zakończyli wszystkie formalności ledwo na 20 minut przed odlotem. I wreszcie nastąpił szczęśliwy finał – początek nowego życia czyli przylot do Szwecji. Powitanie na lotnisku i radość nie tylko w sercach ludzi, ale i psiaka. Arthur zamieszkał z Mikaelem – tu znalazł swój nowy dom, swoje miejsce na ziemi. Członkowie szwedzkiego teamu Peak Performance postanowili założyć fundację imienia psa, by pomagać innym bezdomnym zwierzakom.
Arthur – zasłużony bohater i psi celebryta
Historia Arthura odbiła się szerokim echem w Szwecji, a dzięki portalom społecznościowym obiegła wiele krajów Europy. Artur stał się prawdziwym „Psielebrytą” – gościł na okładkach wielu gazet, a jego zdjęcia z dżungli, wraz z ekipą Peak Performance, obiegły cały świat. Był nawet gościem telewizyjnych show. Zastanawiano się skąd pies znalazł się w dżungli amazońskiej.
„Przybyłem do Ekwadoru, by wygrać mistrzostwa świata, zamiast tego mam nowego przyjaciela” – powiedział Mikael. A jako, że sława wypłynęła daleko poza Szwecję, gościli m.in. na spotkaniu w Regent Park w Londynie, w BBC Breakfast oraz w angielskich stacjach radiowych. Zresztą profil Artura na facebooku ma już prawie 69 tysięcy polubień, a o kolejne pewnie nie będzie trudno, bo została wydana również książka o psim bohaterze: “Arthur the dog who crossed the jungle to find the home” autorstwa samego Mikaela Lindnorda, szczęśliwego właściciela, a przede wszystkim przyjaciela psa. Sam Arthur podobno przyznaje, że bardziej niż sława i lajki cieszy go spokojny dom, własne posłanie i miska pełna smakołyków. Po prostu „psie życie” – mówi Mikael.
[youtube]lgItYED_DIc[/youtube]Nie ma większej wartości niż przyjaźń
Ta historia to kolejny przykład, że życie jest nieprzewidywalne i z każdej, nawet najbardziej beznadziejnej sytuacji jest jakieś wyjście. Wystarczy dać sobie szanse i uwierzyć. Pozornie może nam się wydawać, że gorzej już być nie może i nie ma dla nas nadziei. Ale pomyślmy sobie wtedy, ilu jest na świecie takich Arturów, którzy byli o krok od smutnego końca, a wykorzystali szansę jaką im zesłał los i znaleźli swoje szczęście. A na każdego czego druga szansa. Tego możecie być pewni….
Tosz on wygląda jak mój Mientus!!!! 🐶
Budującą historia miłości i przyjaźni
Fajnie czytałoby się ten tekst, gdyby te dupowate banery nieustannie nie przerzucały go w górę i dół po ekranie.
Sebastian, przepraszam za trudności. Już naprawione.