Macie chrapkę na gorczańskie bieganie? Trasy jak ta lala, widoki miód-malina i niepowtarzalny klimat? Zapnijcie pasy, trzymajcie kapcie i lecimy z Gorce Ultra-Trail.
Miejsce akcji: Ochotnica. Wieś z każdej strony opasana Gorcami. Gdyby się nie podzieliła na Dolną i Górną, byłaby najdłuższa w Polsce. Całkiem tu zielono, owiec więcej niż ludzi, ładne góry mają, wieże widokowe pobudowali, dobrze karmią i nawet nie zdzierają na kwaterach. Do tego wójt spoko ziomek. Idealna miejscówka na festiwal biegów górskich. Pewnie dlatego Gorce Ultra Trail odbywa się tu już po raz czwarty.
Doskonale pamiętam edycję sprzed dwóch lat, gdy lotne biuro zawodów podjechało na parking. Numerek pobrałem z busa i luuu w teren. A w tym roku? Panie! Ameryka! 1300 zawodników z 19 krajów. Pięć dystansów i dwa dni zawodów, plus biegi dla dzieci. Internaszynal & profeszynal kurła. W efekcie przyjeżdżają tu takie dziki jak Robert Faron (m.in. zwycięzca ostatniego Bieg ultra Granią Tatr), Przemek Sobczyk (także zwycięzca BUGT z 2013 r. i rekordzista klasycznej trasy Bieg Rzeźnika), Dominik Grządziel – biegacz górski (rozniósł rok temu Maraton Bieszczadzki, a tutaj dystans 102 km), Kasia Wilk (liderka Liga Biegów Górskich) czy Paulina Tracz www.treningfizjoterapia.pl (świeżo upieczona tryumfatorka UltraDolomites na La Sportiva Lavaredo Ultra Trail). Łącznie w piątkę mają ponad 3600 pkt. Pół gminy by tym obdzielił. A to dopiero początek długiej listy elity, która podłogę ma tam, gdzie ja sufit.
Gry plan? Trasy 102, 84 i 48 km lecą w sobotę. Moja dwudziestka i 12 km w niedzielę rano. Wybrałem sobie ten „prawie” półmaraton, bo tzw. Ochotnica Challenge jest jak sklep otwarty w niehandlową niedzielę, jak kilo miedzi dla złomiarza, jak Bieg Ultra Granią Tatr rozgrywany co roku i to bez losowania. Piękny w swojej prostocie, szybki i zarazem malowniczy. Jednym zdaniem: dzida na szczyt Gorca i zbieg w dół. Tylko tyle i aż tyle, więc lecę to cacko drugi raz w życiu. I trochę się boje, bo jak mawiają miejscowi górale „nigdy nie wsadzaj dwa razy palców w te same usta”.
Dochodzi 9:00. Na starcie prawie trzy setki narodu w lajkrowo-leginsowym przyodzieniu. I mało kto się tu rozgrzewa. Jak pytam czemu, to mówią, że nie potrzebują gry wstępnej przypominającej 15 minutowe trąbienie przed wjazdem do garażu. W środku tej masy ja – efekt przedawkowania płynu Lugola, biegania po to, żeby żreć więcej ciastków i treningów na prędkościach dorównujących Buce z Doliny Muminków.
Nie ustawiam się na przedzie, bo przy tych harpaganach jestem cienki jak skóra na kaszance. Spokojnie, delikatnie….taaa jasne. Odliczanie, start i znów mnie w to wciągnęli. No bo jak tu nie cisnąć, jak pod butem gładkie asfaltuńcio? Drzemy aż miło. Pierwyj kilometer w 04’20. Łojezusicku! Pierwszy raz w życiu po takim dystansie wciąż widzę prowadzącego chłopa! Ale spoko Panie Miśku. Zaczyna się podejście. Trzy, dwa, jeden i stawka mi odjeżdża niczym Kubica z pit-stopu. Pościgałem się, było miło, a teraz mogę sobie pod górkę cichutko poumierać. Wszak cały urok polega na tym, że prawie całe przewyższenie (blisko 800 m) trza pokonać na pierwszych 10 km. Stąd dziwię się wielce widząc zbieg tuż za pierwszym pagórem – Oooo ładnie idzie, to już połowa? Nie, to kurła czwarty kilometr – toczę sobie small talk z własnymi udami.Pięć minut później kolejne egzystencjonalne dylematy: Ile ja już biegnę? Miesiąc? Rok? Nie! Ledwie trzy kwadranse motyla noga! Nagle coś mi zasysa pięty. Szast, prast i błotna breja spowalnia tempo niczym patrol drogówki z suszarką. Biec się nie da, iść się nie da. Trzeba podchodzić jak kaczka, ze stopami na boki. Wczoraj przelecieli tędy zawodnicy dłuższych dystansów. No i podłoże wygląda tak, jakby dziki z całego powiatu urządziły sobie kulminację okresu godowego.
Byle do bazy namiotowej pod Gorcem – pociesza mnie napotkamy kibic z wąsem zawstydzającym Piłsudskiego.
Wciąż jesteś w szerokiej czołówce – dokłada mi za plecami szyderca.
- Przy namiotach faktycznie już sucho. Hale Gorcowskie jak zwykle cudowne. Widoczki palce lizać. Tylko Ci turyści na polu namiotowym…patrzą na nas niczym Inkowie na ludzi Francisco Pizarro, którzy najechali ich wszechświat, gdy Ci spokojnie gotowali zupę na ogniu. Sorry ziomki za naruszanie spokoju.
- Napieramy dalej, wśród borówek, centralnie pod wieżę widokową na Gorcu. Ale żeby nie było za łatwo, to trzeba wbiec po schodach na jej szczyt, odmeldować swój numerek i odpowiedzieć na kilka intymnych pytań. W tym dwa najważniejsze – co widać na horyzoncie i jaką wysokość ma pobliska Mogielica.
Teraz nawrotka w dół i oficjalnie 10 km za mną . Jeszcze tylko punkt kontrolno-żywieniowy na polanie i z górki, na pazurki. To jest to, co tygryski lubią najbardziej. Poza szlakiem, przez krzaczory, maliny, korzenie aż do stokówki, gdzie mięśnie czwórki mogą ciut odsapnąć.
Tymczasem za plecami zaczyna się wymijanko, gdy akurat dochodzi mnie czołówka dystansu 12 km startującego z Wierchu Młynne. Oni świeżutcy niczym kosze w ciucholandach we wtorkowy poranek. A ja? Klata już nie ta. Zamiast solidnego silnika w płucach, przypomina raczej zdeptany karton po margarynie. Nogi też mam już krzywe tak bardzo, że pies z budą by pomiędzy nimi przeleciał. Ale co z tego? Liczy się wiatr na twarzy, muchy w nosie i gałęzie w oczach przez caaaały piękniusi 8 km zbieg. To jest właśnie kwintesencja zapitalania po górach. Co więcej, pod 16-metrowym krzyżem (skąd już widać metę) stoją sobie przystojni górale w regionalnych strojach z pieśnią na ustach. Genialne! Co za klimat!
Na deser został zbieg po zakosach. Jprdl, moje uda kochane! Musicie tak boleć? Nie wyglądam na tym odcinku zbyt profesjonalnie. Bardziej jak krowa na lodowisku. Grunt żeby na koniec zgadzała się liczba zębów, nóg i rąk. Ale zaraz, zaraz…jak to przez rzekę mam przebiec? Zimną? Głęboką do kolan? Mhmmm ale miło. Taka atrakcja na koniec. Aż krew człowiekowi spływa niżej. No i jest to bardzo praktyczne – buty, łydki, wszystko od razu cacy umyte. Violetta & Robert, robicie to przedobrze. Gracias.
Ależ to było cudowne. I jeszcze to jedzenie po wszystkim. Zupka grzybowa, pasztecik vegański, Vegeburgery. Nie myślałem, że wynalazek zrobiony z buraka, kaszy i tego co rośnie w Ochotnica może być godny najlepszych potraw z knajp miszelę.
Ludzie, przyjeżdżajcie tu. Bez wymówek. Ugoszczą Was po królewsku, dadzą się wybiegać, nakarmią, zaśpiewają, co byście nie chcieli to zrobią. Chwała Ochotnicy. I całemu Gorce Ultra Trail.
Autor relacji: Biegiem na Rower