Maraton Warszawski jest jak wielka metafora najnowszej historii Polski. Pierwszy rozegrano 30 września 1979 r. Start i meta umieszczone były pod Stadionem Dziesięciolecia – który był wtedy areną zwycięskich meczów reprezentacji piłkarskiej, sukcesów naszych lekkoatletów oraz dożynek centralnych i obchodów peerelowskich uroczystości. Na starcie staje dwa tysiące ludzi, wszyscy głodni rywalizacji – bo to pierwszy bieg maratoński w Polsce otwarty dla amatorów.
Kilka lat później gmach PRL-u stoi już tylko siłą przyzwyczajenia, a maraton przenosi się na lewy brzeg Wisły. Piłkarze przegrywają, lekkoatleci też, PRL pada, opuszczony przez sportowców stadion zamienia się w bazar, a liczba biegaczy w maratonie zmniejsza się pięciokrotnie. Dziś coraz mniej osób pamięta, jak wyglądał nasz kraj przed 40 czy 30 laty, bo mamy inne problemy, ambicje i możliwości. Polska jest całkiem inna. Inny jest też maraton – tysiące uczestników, wszyscy w markowych ciuchach, na trasie do woli wody, izotonika, bananów. Nie zmienił się chyba tylko dystans. I to szczególne uczucie w środku, kiedy pada strzał startera.
1979
Na starcie staje blisko dwa tysiące maratończyków. Niektórzy mają na szyi woreczki z pieniędzmi, bo organizatorzy zapowiedzieli, że na punktach odżywczych będzie można kupić hot dogi. Za darmo mają być napoje: woda, klub-cola i herbavit. Hymn państwowy przed startem ma odegrać orkiestra kolejowa, ale orkiestry nie ma, przybiega kapelmistrz, że zepsuł im się autokar – na szczęście nieopodal, na ulicy Kijowskiej. Organizatorzy wysyłają po nich miejskiego Berlieta, który podczas biegu pełni funkcję pomieszczenia dla sędziów.
Nie ma też Zdzisława Krzyszkowiaka, wybitnego lekkoatlety na emeryturze, który ma być starterem biegu. Znajduje się 10 minut przed rozpoczęciem transmisji telewizyjnej. Kiedy rozlega się wystrzał, dwa tysiące ludzi spontanicznie krzyczy „hurra”, jak w nadawanych wtedy wciąż w telewizji filmach wojennych, w których czerwonoarmiści podrywają się z okopów, by rzucić się na faszystowskie czołgi. Tak zapamiętuje to Józef Węgrzyn – współorganizator I Maratonu Pokoju, który wtedy jest również w startującym tłumie.
Maraton ma w nazwie „pokój”, co ma znaczenie uniwersalne. Węgrzyn przekonuje, że chodziło o pokój, którego potrzebę głosił świeżo wtedy wybrany Jan Paweł II, a i partyjna propaganda jest syta, wszak cały socjalistyczny wysiłek to „walka o pokój”. Dzięki temu bieg może się w ogóle odbyć, chociaż funkcjonariusze Komitetu Wojewódzkiego PZPR boją się, że wyprowadzenie 2 tys. ludzi na ulice może sprowokować zamieszki. Nagrody pieniężne też za komuny nie są najlepiej widziane. Sport socjalistyczny ma prowadzić do samorealizacji w odróżnieniu od kapitalistycznego, zawodowego, wynagradzanego pieniędzmi. Zwycięzcy otrzymują więc obrazy – dzieła sztuki podarowane przez polskich artystów. Ma to nawiązywać do starożytnych idei łączących sport ze sztuką. Zwycięzcą biegu zostaje Kazimierz Pawlik z Legnicy z rewelacyjnym czasem 2:11:34. Rewelacja jest tym większa, że krajowa elita nie dojechała. Dopiero później okaże się, że trasa była o półtora kilometra krótsza, bo została wyznaczona dużym fiatem przy użyciu licznika samochodowego.
1982
Przez wiele miesięcy nie wiadomo, czy IV Maraton Pokoju w ogóle się odbędzie. Wprowadzenie stanu wojennego sprawia, że bieganie schodzi na dalszy plan. W Polsce brakuje praktycznie wszystkiego, ale 26 września na starcie biegu maratońskiego staje ponad 2000 osób. W czasie biegu zawodnicy wypijają ponad 6000 litrów napojów, zużywając do tego około 20 000 plastikowych kubków. Widać, że impreza jest coraz lepiej organizowana i biegacze coraz lepiej znają się na bieganiu. Tym razem nikt już nie bierze na serio pogłosek, że na trasę trzeba wziąć pięciozłotówki, żeby zapłacić za kanapki w punktach odżywiania. Na trasie prowadzącej ze Stadionu Dziesięciolecia do Falenicy i z powrotem stoi sporo mieszkańców z napojami, owocami, ciastami. W grudniu 1982 roku umiera Tomasz Hopfer – prezenter Telewizji Polskiej i jeden z motorów napędzających Maraton Pokoju. To jego obecność w telewizji, jego charyzmatyczna postać, spowodowały, że w pierwszych biegach uczestniczyło tak wiele osób. Po jego śmierci maraton bez mała znika z telewizji, co z czasem przełoży się na zmniejszanie się frekwencji.
1999
Kończył się dwudziesty wiek, a przynajmniej tak się wydaje wielu osobom. W ostatnią niedzielę października odbywa się kolejny Maraton Warszawski – na starcie staje 771 osób. Trasa, której większość prowadzi polami lub po autostradzie, pokonuje niespełna siedemset. Amatorzy nie mogą narzekać na pogodę, jest chłodno, ale nie zimno, nieco gorzej jest z organizacją. Na punktach odżywiania można napić się napojów gazowanych, zagryzając kostkami cukru i czekoladą z orzechami lub chrupkami. Na mecie na maratończyków czekają parówki. Maraton Warszawski zamiast rozwijać się, z roku na rok topnieje w oczach. Coraz trudniej jest przekonać władze i mieszkańców, że dla niewielkiej grupy zapaleńców warto zamykać ulice, nawet te położone na peryferiach. W relacji z maratonu w telewizyjnych „Wiadomościach” nawet przez chwilę na ekranie nie można zobaczyć biegacza. W trwającym prawie pięć minut newsie można usłyszeć, że wózkarze wystartowali pięć minut przed biegaczami. A później dokładne informacje: kto wystartował, kto nie wystartował i dlaczego, jak wyglądała walka na trasie. A wszystko to na temat wózkarzy, tak jakby nie biegło za nimi tych siedmiuset maratończyków.
2002
Jest już ciemno, kiedy na metę wbiega ostatni zawodnik. Trzysta siódmy. Zaledwie tyle osób – 307 – kończy Maraton Warszawski w 2002 r. To największy kryzys w historii biegu. Polski kapitalizm jest jeszcze w stadium zachłyśnięcia się konsumpcjonizmem, cool jest kariera, sport jeszcze nie. Młodzi zdolni dopiero zaczynają zauważać potrzebę ruchu, a związanej z tym mody na sport, na bieganie, całego marketingowego aspektu, nie widać nawet w szklanej kuli wróżki. Starsza generacja biegaczy – tzw. hopferowcy, wciągnięci w sport przez program telewizyjny „Biegaj z nami” Tomasza Hopfera – coraz bardziej się wykrusza.
Historia zaczyna przyspieszać wiosną, od zaskakującej deklaracji Stowarzyszenia Maratonu Warszawskiego, które dotąd organizowało imprezę – że w tym roku biegu nie będzie. Biegacze postanawiają coś z tym zrobić, dyskutują do lata na internetowym forum biegowym i w realu. Aż na koniec wakacji sprawę w ręce biorą najbardziej aktywni dyskutanci i ustalają datę biegu – 26 października. Za osiem tygodni od dziś. Zaczyna się wyścig z czasem. Trasa wiedzie na 11 blisko czterokilometrowych pętlach w Ogrodzie Saskim i wokół Teatru Wielkiego, w centrum Warszawy. Tak będzie taniej i łatwiej. Ale poza tym bieg wygląda jak należy: jest elektroniczny pomiar czasu, napoje izotoniczne, dużo wody, wolontariusze. Zwycięzca otrzymuje plecak. Zielony. To najmniejsza edycja w historii Maratonu Warszawskiego. Spełnia jednak swój cel – podtrzymuje ciągłość imprezy
2003
Zimą 2003 roku na bieżni w warszawskim fitness klubie biega prezes Procter&Gamble. – To jest pan Marek Tronina, dyrektor Maratonu Warszawskiego. – Świetnie, chcę być sponsorem tytularnym tego biegu. Nawet jeśli rozmowa jest naprawdę trochę dłuższa, to i tak wszystko odbywa się zaskakująco szybko. Tym bardziej że od wielu tygodni dyrektor biegu dzwoni po dużych firmach proponując sponsorowanie maratonu – a dostaje tylko odpowiedzi w stylu „damy wam ludzi do biura zawodów”. W ten sposób bieg odradza się pod marką Old Spice Maraton Warszawski. Sponsor tytularny daje 10 tys. dolarów – to wtedy ok. 40 tys. zł. Skromny bieg z tego da się zrobić. Co ważne, umowa jest kilkuletnia, a suma ma być indeksowana proporcjonalnie do przyrostu liczby uczestników.
Kilka tygodni później dzwoni telefon – kontaktu z maratonem szuka otwierające się właśnie w Warszawie olbrzymie centrum handlowe Arkadia. Zostaje sponsorem głównym, podwaja budżet biegu z nawiązką, a biegacze wystartują spod Arkadii. Przed startem ponad tysiąc biegaczy (po raz pierwszy od ponad 10 lat) słucha z głośników „We are the Champions”. Stojąc wtedy w tym tłumie można było poczuć, że w Warszawie odradza się wielki bieg. Wysokość nagród dla zwycięzców organizatorzy podają dopiero w ostatnim tygodniu, bo nie wiadomo do końca, czy miasto weźmie na siebie koszty zmiany organizacji ruchu. Ratusz dawał dotąd organizatorom biegu dotację na maraton, ale w 2003 roku sprawa się komplikuje. Bo obok Fundacji wniosek o dofinansowanie złożyło też…stowarzyszenie, które w poprzednim roku wycofało się z organizacji biegu. Urzędnicy podejmują salomonową decyzję i nie dają pieniędzy nikomu. Zmianę organizacji ruchu decydują się sfinansować dopiero na kilka dni przed startem. Choć organizacja nie dorównuje jeszcze ambicjom organizatorów, to ten maraton jest przełomowy. Po raz pierwszy na dużym biegu pojawiają się rozwiązania zaczerpnięte ze światowych imprez – punkty odżywiania co 2,5 km oraz pacemakerzy. W internecie opublikowany zostaje program treningowy opracowany przez Jerzego Skarżyńskiego. Miały być jeszcze oznaczenia trasy ustawione co kilometr, ale organizatorzy za wcześnie je ustawili – i tablice poginęły.
2004
W 2004 roku – pierwszy raz pojawiają się punkty kibicowania. W 2005 r. kończący karierę ówczesny rekordzista Polski w maratonie Grzegorz Gajdus bije rekord trasy, a maraton staje się wydarzeniem nie tylko rekreacyjnym, ale też sportowym. Dzień przed maratonem rozegrana zostaje sztafeta maratońska Ekiden – po czterech latach zrobi się z tego osobna impreza i zostanie przesunięta na maj. W 2006 roku maraton wraca do centrum – w sensie tyleż metaforycznym, co dosłownym. Kiedyś trasa była układana tak, że spychała maraton poza miasto i na Wisłostradę (znienawidzona przez biegaczy 20-kilometrowa prosta), byle jak najmniej utrudniać ruch. Teraz zmienia się filozofia – pokazać biegaczom miasto, pierwszy raz biegniemy Marszałkowską. I pokazać miastu biegaczy, ale batalia o przyciągnięcie kibiców będzie trwać przez wiele lat. Atrakcją tego biegu ma być start mistrza olimpijskiego w maratonie Josiaha Thugwane. Pokonuje go Witalij Szafar z Ukrainy, ustanawiając przy tym rekord imprezy. Ale najważniejszy rekord pada w roku 2008. Do mety maratonu dobiega 2640 osób, co sprawia, że pada mający ponad ćwierć wieku rekord frekwencji w polskim maratonie.
2012 i później…
Po 30 latach Maraton Warszawski wraca na Stadion. Ale to całkiem inny stadion, Narodowy, z grzmiącym jeszcze pod kopułą rykiem radości po bramkach Lewandowskiego i Błaszczykowskiego na Euro. W 34. Maratonie Warszawskim bierze udział 6913 biegaczy z 61 państw. Maraton Warszawski pod względem liczebności przegania znane biegi maratońskie, takie jak Praga, Wiedeń czy Ateny. Rok wcześniej, Johny Sammy Kibet zwycięża z najlepszym do tej pory wynikiem uzyskanym na naszej ziemi (2:08:17). Rok później, linię mety przekracza 8492 biegaczy. To największy maraton w historii Polski. W 2015 roku Maraton Warszawski uzyskuje wsparcie sponsora tytularnego – PZU, co umożliwia stały i stabilny wzrost poziomu organizacyjnego imprezy. 35. PZU Maraton Warszawski otrzymuje nagrodę „Przeglądu Sportowego”, podczas Gali „Mistrzów Sportu”. Dziesiątki muzycznych punktów kibicowania, transmisja z biegu, maty pomiaru czasu ułożone na trasie co 5 km i pół kilometra ciężarówek, do których biegacze oddają przed startem swoje rzeczy. Informacje o biegu pojawiają się w wieczornych wiadomościach wszystkich największych stacji telewizyjnych. W biurze organizatora dzwoni telefon: – Dzień dobry, jaki w tym roku będzie smak izotonika na trasie? Znowu? Niedobrze, lepiej było, jak był jagodowy.
Na swojej drodze Maraton Warszawski odnosił spektakularne sukcesy i bolesne porażki. Potykał się, podnosił i biegł do przodu. Przez te 39 lat zmienił się świat wokół nas i zmieniliśmy się my – biegacze.
30 września 2018 roku ulicami Warszawy znów popłynie rzeka ludzi. Bo mimo upływu lat, niektóre rzeczy nie zmieniają się nigdy. Stojąc na starcie, słuchając „Snu o Warszawie”, ktoś się wzruszy. Ktoś inny opadnie z sił i zacznie iść na 30. kilometrze. Ktoś powiesi na ścianie medal ze swojego ostatniego Maratonu Warszawskiego. Ktoś stojący przy trasie pomyśli, że kiedyś go przebiegnie. Zapraszamy – link do zapisów TUTAJ.
W materiale wykorzystano fragmenty tekstu „Rzeka popłynie mostem” autorstwa Wojciecha Staszewskiego, trenera KS Staszewscy i autora bloga StaszewskiBiega.pl. Fotografia: Filip Zwierzchowski, Sportografia.pl oraz Leszek Fidusiewicz.
Kilka słów od Redakcji
Czytaliśmy ten tekst z wypiekami na twarzy – z każdym akapitem mieliśmy coraz szerzej otwarte oczy i to zdziwienie: “Serio? Naprawdę tak było”. Bieganie tak szybko stało sie “sportem narodowym” i czymś tak powszechnym, że liczba 307 – tylu biegaczy ukończyło Maraton Warszawski w 2002 roku – wydaje się po prostu nieprawdopodobna. Tym bardziej cieszymy się, że TreningBiegacza.pl kolejny rok będzie promował to wielkie wydarzenie biegowe.