Po czterech tygodniach pobytu na wysokości i intensywnego treningu zmęczenie jest już konkretne. Sześć razy w tygodniu wykonuję dwie jednostki biegowe dziennie, średnio pokonuję w ciągu doby 30 kilometrów. To sporo, to znacznie więcej od tego, do czego mój organizm był przyzwyczajony. W dużej mierze plan oparty jest o podobny schemat, do którego stosują się Kenijczycy. Raz w tygodniu długie bieganie w okolicach drugiego zakresu (25-35km), dwie jednostki tempa (lub zamiast tempa fartlek).
Poza tym spokojne rozbiegania w dolnej granicy tętna (w większości staram się nie przekraczać 135 bpm). Odpowiedni dobór tempa i tętna oraz zakwaszenia (po wymienionych wyżej jednostkach, sprawdzam zakwaszenie) był możliwy dzięki badaniom wydolnościowym, które wykonałam przed wyjazdem. O ile na wysokości morza moje doświadczenie pozwala mi opierać się na odczuciach, to tutaj byłoby to niemożliwe. A najgorsze, co można zrobić, to przetrenować się w górach. Już lepiej być lekko niedotrenowanym.
Treningi wykonuję sama lub z „wynajętym” Kenijczykiem. Tutaj każdy jest chętny, żeby za grosze z Tobą pobiegać. I nieważne, czy jesteś amatorem z tempem 6,15min/km, czy starasz się o rekord Europy. To, co mnie zastanawia, to wyczucie tempa bez posiadania zegarka… Serio! Umawiam się z człowiekiem na tempo 4,15 i jest prowadzone równo. Bez czasomierza, bez oznaczonych kilometrów. Jak to możliwe? Chyba jestem tu za krótko, żeby to zrozumieć…
Coraz więcej wiem natomiast o kenijskich biegaczach. Każdy z nich ma jedno wielkie pragnienie – biegać za granicą i zarabiać pieniądze. Czy lubią biegać? Niekoniecznie. Większość z nich po zakończeniu kariery odkłada lub oddaje buty biegowe. Bieganie to praca. To nie rekreacja. Nie spotkałam tu joggingujących osób (poza uczestnikami amatorskich obozów biegowych). Biegasz, dopóki możesz się ścigać i przynosi to profity.
Kenia nauczyła mnie tego, że potrzebuję znacznie mniej niż sądziłam. Rzecz jasna nie odnosi się to do potrzeb duchowych… Wzięłam do Iten dwie walizki rzeczy (z zamiarem zostawienia jednej w Kenii: stare buty, trochę zbędnych ciuchów). Tymczasem, nawet po rozdaniu sporej części bagażu, okazuje się, że mam 5 razy za dużo wszystkiego. No bo… czerwony kurz, który jest tu wszechobecny skutecznie zniechęca do zakładania „wyjściowej” garderoby. Pogoda jest jak drut – w dzień do 30 stopni, w nocy nie chłodniej niż 12. Do codziennego prania (tak, tak, ręcznego!) zdążyłam się przyzwyczaić. Pozostawianie brudnych ciuchów niepotrzebnie ściąga insekty. Naprawdę potrzeby nie są wielkie.
Wyżywienie w dużej mierze pokrywa zapotrzebowanie kaloryczne i witaminowe. Trochę gorzej z białkiem (szczególnie, gdy ktoś, tak jak ja, nie pije mleka krowiego). Alą są różnorodne rośliny strączkowe, orzechy. Nie spotkałam się tu natomiast z serami, czy twarożkami, sporadycznie można dostać jogurty. Mleko owszem (są punkty, gdzie codziennie dostaniesz świeże, niepasteryzowane mleko od okolicznej krasuli), także mleko zsiadłe. Mięsa je się mało, najczęściej jest to baranina lub koza symbolicznie serwowana do kolacji. Za to owoce i warzywa powalają! Bez chemii, bez ulepszaczy. Najlepsze mango i papaje jakie jadłam. Doskonałe awokado. O bananach nie wspomnę, bo te rosną prawie w każdym ogródku i spożywa je się tu w bardzo dużych ilościach (także zielone odmiany, które trzeba ugotować). I kapusta… Kapusta co najmniej dwa razy dziennie. Przyrządzana najczęściej na ciepło, z różnymi dodatkami.
Do picia woda, sok z mango i KENIAN CZAJ w dużej ilości. Moja gospodyni zdradziła, że prawdziwą kenijską herbatę robi się z odstanego dzień wcześniej mleka, które gotuje się i do niego wrzuca liście herbaty, potem dolewa wody. I dodaje niebotyczne ilości cukru trzcinowego (innego tu nie ma, trzcina cukrowa króluje). Nie mój smak (no i to mleko!), ale są tacy, którzy ubóstwiają ten napój. Cóż, ja będę tęsknić do kawy.
Najczęstszym środkiem lokomocji są motorki lub MATATU. Zacznę od tych drugich, bo to wszechobecne tutaj busiki, które zabierają niekoniecznie tyle osób, na ile zostały zaprojektowane. Ale tutaj nikt nie przejmuje się zapinaniem pasów, bezpieczeństwem. To wymuszają częste progi zwalniające (nie będę już narzekać na te polskie!;)) i kontrole drogowe, które wyglądają nieco inaczej niż u nas. Przyjeżdżają panowie, rozkładają kolczatkę w poprzek drogi i… musisz się zatrzymać. Jak coś nie gra to… no właśnie!… korupcja kwitnie. W sposób trudny do ogarnięcia. Mam wrażenie, że za pieniądze możesz prawie wszystko. Łapówka to tu chleb powszedni. Nieco przerażające…
Matatu dojedziesz za 50 szylingów (2 złote) do najbliższego miasta, wyprawa do Eldoret (35km) to już koszt 4zł. Czasem masz szczęście i trafi się samochód z siedzeniami, ale najczęściej w środku są deski (łatwiej upchać więcej pasażerów). Nikt nie narzeka, gdy „dopychają” kolejne osoby. Jak chcesz komfortu (względnego), możesz zapłacić za motorek. Dojedziesz nim wszędzie, po najbardziej stromej i kamienistej drodze. Niestety, czasami trafiają się kierowcy-szaleńcy. Ja wtedy nie otwieram oczu… bo jednak 120km/h na rozpadającej się maszynie to za dużo dla mojej wyobraźni. A w trakcie drogi nie masz jak powiedzieć „stop!”. Nikt cię nie usłyszy… Koszt dojazdu motorkiem na stadion w Tambach (15km) to 200-300 szylingów, czyli 8-12 złotych w zależności od pory dnia, do Eldoret 500. Za taksówkę musisz zapłacić 5 razy więcej.
Dominika Stelmach >>>INSTAGRAM
CDN.